Dlaczego potrzebujemy strajku generalnego?
2013-10-04 15:50:58


W ostatnich latach, po światowym kryzysie gospodarczym w 2008 roku, dokonano całej serii ataków na ludzi pracy. Kodeks pracy został zmieniony, aby ułatwić zwalnianie pracowników. Teraz został również zniesiony 8-godzinny dzień pracy. Nastąpiła eksplozja liczby osób "zatrudnionych" na umowach śmieciowych. W zeszłym roku wiek emerytalny został podniesiony do 67 lat zarówno dla mężczyzn, jak i kobiet, a w ciągu ostatnich kilku lat pracownicy wielu sektorów, min. kolejarze, górnicy są pod ostrzałem. Prawa wynikające z umowy o pracę są atakowane jako „przywileje”, podczas gdy pracownicy, którzy chcą obronić swoje prawa, są demonizowani jako beton. Obecnie nawet umowa o pracę jest "przywilejem", o którym marzą setki tysięcy, jeśli nie miliony pracowników.





Nie widać końca ataków na nasze prawa i standardy życia. Gospodarka rozwija się w ślimaczym tempie i słabość polskiej gospodarki jest stale wykorzystywana, żeby zastraszyć pracowników i związki zawodowe oraz zmusić je do akceptowania dalszych ataków. Do tej pory związki zawodowe nie były w stanie zatrzymać tych ataków przeciwko ludziom pracy. Zeszłoroczne protesty związkowe okazały się całkowicie nieskuteczne, pomimo ogromnego sprzeciwu społeczeństwa wobec propozycji rządowych. Niestety, mimo gniewu i chęci do walki wśród zwykłych związkowców, a także wśród szerokiej warstwy pracowników nie zrzeszonych w związkach zawodowych, kierownictwu Solidarności i OPZZ nie udało się zorganizować powszechnej mobilizacji przeciwko atakom. Duda i Guz zrobili tylko tyle, ile potrzeba, aby uwolnić część presji ze strony ich własnych członków, więc protesty pozostały głównie symboliczne. To właśnie z powodu tych połowicznych prób liderów związkowych nie udało się wykorzystać ogromnego potencjału do przygotowania efektywnej obrony naszych praw. Ten brak zdecydowanego działania ze strony kierownictwa związków zawodowych zdradził zwykłych ludzi pracy i pozwolił rządowi przeforsować swoje ataki. Ośmielony, rząd kontynuuje odbieranie nam coraz większej ilości naszych praw, przekonany, że opór ze strony związków zawodowych nadal będzie nieskuteczny.




Rosnące poparcie dla strajku generalnego



Coraz więcej związkowców zaczyna zdawać sobie sprawę, że w celu powstrzymania ataków, należy zorganizować coś znacznie większego i bardziej powszechnego, niż do tej pory. Obserwując walkę prowadzoną w Grecji, Hiszpanii, Portugalii i innych krajach europejskich, polscy pracownicy wyciągają wniosek, że my też powinniśmy przyjąć takie metody walki. W miarę, jak ataki nasilają się i frustracja rośnie, rosną też determinacja i wsparcie dla postulatu jednodniowego strajku generalnego w całej Polsce.





Alternatywa Socjalistyczna wysuwa ten postulat od początku kryzysu. Jednak w ostatnim roku idea strajku generalnego staje się coraz bardziej popularna wśród związkowców i innych pracowników, gdy stają się coraz bardziej świadomi, że symboliczny protest sam nie przekona tego rządu do wycofania swoich ataków. Ze względu na olbrzymią presją z szeregów związkowych, Guz i Duda zostali zmuszeni do powtórzenia frazesów o idei zorganizowania strajku generalnego. Niestety, po raz kolejny widzimy negatywną rolę Dudy, Guza i ich kolegów w kierownictwie. Pomimo swoich deklaracji, najpierw dotyczących strajku generalnego na Śląsku, następnie w sprawie ogólnopolskiego strajku generalnego, kierownictwo związków zawodowych sabotuje tę ideę. Guz i Duda nie podjęli żadnych poważnych kroków, ani żadnych poważnych planów w celu zorganizowania jednodniowego strajku generalnego i przy każdej okazji starali się obniżyć rangę akcji, z jednodniowego strajku do czterogodzinnego strajku na Śląsku, od ogólnopolskiego strajku do demonstracji czy pikiety w stolicy.





Obecne kierownictwo związków zawodowych okazałe całkowicie niezdolne do obrony ludzi pracy i należy je wymienić w pierwszym możliwym terminie, zastępując je z bardziej bojowymi działaczami związkowymi, którzy będą demokratycznie wybierani i rozliczani przed członkostwem związków oraz bardziej dostosują się do potrzeb i wymagań członkostwa. Ponadto, konieczna jest jasność w kwestii strajku generalnego, w jaki sposób ma być zorganizowany i w jakim celu.




Nieograniczone strajki generalne



Pierwsze strajki generalne miały miejsce pod koniec XIX wieku. Belgijski strajk generalny z 1893 roku został ogłoszony przez Belgijską Partię Pracy. Ponad 300.000 pracowników uczestniczyło w strajku. Był to nieograniczony strajk generalny, który został odwołany, kiedy rząd zaczął ustępować – przyznał powszechne prawo wyborcze dla wszystkich mężczyzn powyżej 25 roku życia. Podobnie, znacznie większy strajk generalny w 1905 roku w Rosji i Polsce zmusił reżim carski do podejmowania ustępstw konstytucyjnych.





Jednak nieograniczone strajki generalne bardzo szybko stawiają pytanie – kto rządzi w społeczeństwie i kto dzierży władzę? Nieograniczone strajki generalne mogą przestraszyć rząd i zmusić go do ustępstw, ale również prowadzą do konieczności rewolucyjnego rozwiązania – obalenia rządu i przejęcia władzy przez zorganizowaną klasę robotniczą. W tym sensie, nieograniczony strajk generalny to „wszystko albo nic” i musi być zorganizowany wtedy, gdy klasa robotnicza jest świadoma swoich celów i gotowa do walki do samego końca. Częściowo miało to miejsce w Petersburgu w 1905 roku, gdzie rada robotnicza – nowa, demokratyczna formacja powstała w wyniku połączenia demokratycznie wybranych komitetów strajkowych – stała na czele strajku generalnego i zaczęła organizować gospodarkę. Niepowodzenie przejęcia władzy przez radę petersburską i zniesienia caratu w 1905 roku ostatecznie doprowadziło do okresu brutalnych represji, pomimo ustępstw, które robotnicy wcześniej wywalczyli od caratu.





Innym przykładem nieograniczonego strajku generalnego była fala okupacji fabryk we Francji w 1968 roku, która zakończyła się strajkiem generalnym z udziałem około 10 milionów pracowników. Strajk ten prawie obalił rząd Charles'a De Gaulle'a, który w pewnym momencie uciekł z kraju. Również w sierpniu 1980 roku w Polsce fala strajków miała charakter nieograniczonego strajku generalnego, z udziałem około 10 milionów pracowników. W Polsce w roku 1980, władza reżimu została zawieszona, gdyż efektywna władza już leżała w rękach klasy robotniczej. Narzędzia, przez które przyszły demokratyczny rząd robotniczy mógł sprawować władzę – alternatywny rząd wobec biurokratycznego reżimu PRLu – istniały w postaci Międzyzakładowych Komitetów Strajkowych. Niestety, Wałęsa i przywódcy Solidarności nie mieli zamiaru obalić biurokratycznych rządów PZPRu. Oczekiwali oni, że najwięcej, co ten wspaniały ruch mógłby osiągnąć, to niewielkie reformy, okruchy ze stołu biurokracji partyjnej.





Jacek Kuroń przyznał później, iż był przekonany, że żądanie legalizacji niezależnych związków zawodowych było tylko wyjściowym stanowiskiem negocjacyjnym, i że wierzył, że ten postulat nie zostanie zrealizowany. Kierownictwo przez cały czas pełniło bardzo zachowawczą rolę, powstrzymywało cały ruch i blokowało bardziej radykalne żądania robotników. Nawet postulaty skończenia z „przewodnią rolą” PZPR i wprowadzenia wolnych wyborów zostały odrzucone przez przywódców i nie znalazły się wśród 21 postulatów!





W tej sytuacji konieczne było zdeterminowane przywództwo, które byłoby gotowe do prowadzenia walki aż do logicznego wniosku – obalić rząd biurokracji, który był rzeczywiście już całkowicie sparaliżowany i bezsilny, i przygotować MKSy do przejęcia władzy.





Zamiast tego, przywódcy Solidarności wynegocjowali ugodę z biurokracją, co pozwoliło reżimowi przetrwać. Dzięki tej drugiej szansie na przetrwanie, biurokracja poczekała na swój czas, a kiedy poczuła, że ruch wokół Solidarności słabnie, w grudniu 1981 roku część biurokracji podjęła zdecydowane kroki, by go zniszczyć.2




24-godzinny strajk generalny jako pierwszy krok



Jest oczywiste, że na tym etapie nieograniczony strajk generalny nie jest na porządku dziennym w Polsce i większości krajów europejskich. Jednak w ostatnich latach, najpierw w Grecji, a następnie w Hiszpanii, Portugalii i innych krajach europejskich pojawił się jednodniowy strajk generalny, a w Grecji, czasami nawet 2-dniowy strajk generalny, jako broń w walce przeciwko brutalnej anty-pracowniczej polityce i cięciom socjalnym. W niektórych z tych przypadków, jednodniowy strajk generalny tymczasowo zmusił rząd do wycofania się. Ponadto, perspektywa kolejnego strajku generalnego dała niektórym rządom do myślenia podczas planowania dalszych tzw. „reform".





Jednak w większości przypadków jednodniowy strajk generalny nie wystarcza, aby zmusić rząd do wycofania swoich planów i przywrócić wszystkich praw, które zostały zlikwidowane. Choć taka akcja może czasowo zmusić rząd do ustępstw, powinna ona być postrzegana jako niezbędne przygotowanie w kroku w kierunku 2-dniowego strajku generalnego, a nawet dłuższego strajku. Jednodniowy strajk generalny może dać pracownikom szansę poczuć własną siłę i nabrać pewności siebie i może również być przykładem dla innych pracowników, jeszcze nie zrzeszonych w związkach zawodowych, których ruch będzie mógł objąć w przyszłości. Przede wszystkim powinien on być wykorzystany do mobilizacji i pozyskania pracowników do idei bardziej długotrwałego działania w przyszłości, w przypadku, gdy pierwszy strajk nie osiągnie natychmiast swoich celów.





W latach 2010-2012 Grecja doświadczyła serii strajków generalnych, w sumie około 20, w tym kilka 2-dniowych strajków generalnych przeciwko brutalnemu programowi oszczędnościowemu wymuszonemu na Grecji przez Trojkę (Komisja Europejska, Międzynarodowy Fundusz Walutowy, Europejski Bank Centralny). Niestety, przywódcy związków zawodowych stosują taktykę strajków generalnych jako środek zwalniający na nich nacisk, żeby działać, a nie w celu opracowania i rozszerzenia ruchu. Potrzebny był program działań, w tym dwudniowy, trzydniowy, a nawet dłuższy strajk generalny. Mimo to, strajki generalne pod koniec 2011 roku wraz z protestami w dniu 28 października doprowadziły do upadku rządu George'a Papandreou.




Potrzebna jest polityczna alternatywa



Tutaj widzimy kolejne ograniczenie ówczesnego ruchu w Grecji. Choć robotnicy byli w stanie obalić rząd, nie mieli alternatywy politycznej, która mogłaby go zastąpić, a w próżni władzę objął prawicowy ekonomista Papademos, były gubernator Banku Grecji, który kontynuował program oszczędnościowy poprzedniego rządu!





Mamy w Polsce podobny problem w tej chwili. Istnieje powszechny sprzeciw wobec polityki rządu Tuska, a większość społeczeństwa nawet patrzyłaby chętnie na upadek tego rządu. Jednak co ma zastąpić Platformę? PiS cieszy się dużym poparciem wśród wielu związkowców, jednak mimo pozerstwa Kaczyńskiego w czasie wyborów, powinniśmy pamiętać o ostatnim rządzie PiS-u, który nie był przyjacielem ludzi pracy i związków zawodowych. Kaczyński również działa w ramach gospodarki rynkowej, czyli kapitalizmu, i jako taki jest zwolennikiem prywatyzacji i polityki anty-pracowniczej. Podobnie jak Wiktor Orban na Węgrzech, którego Kaczyński jest wielkim wielbicielem, jego rząd nieuchronnie będzie zmuszony do prowadzenia ataków na prawa pracownicze w celu ochrony własności prywatnej bogatych właścicieli przedsiębiorstw i banków.





Dlatego uważamy, że polski ruch robotniczy musi uzbroić się na dwa sposoby. Po pierwsze, we właściwą taktykę walki – najpierw jednodniowy strajk generalny jako krok do budowy dwudniowego strajku generalnego na późniejszym etapie, a następnie trzydniowy strajk generalny lub nawet dłuższy, aż postulaty ruchu są spełnione, a rząd jest zmuszony do podania się do dymisji. Ale po drugie, ruch robotniczy musi uzbroić się w polityczną alternatywę dla obecnego rządu, innymi słowy, budować partię, która może wypełnić pustkę pozostawioną przez ustępujący rząd i stworzyć rząd robotniczy. Taka partia musi być uzbrojona w program, zdolny do rozwiązania kryzysu, który przeżywają ludzie pracy w Polsce. Choć program ten musi być opracowany demokratycznie, angażując jak najwięcej szeregowych działaczy w dyskusjach, nie tylko na zebraniach partyjnych, ale także w miejscach pracy, uważamy, że ważne jest, aby taki program zobowiązał przyszły rząd do odwrócenia procesu prywatyzacji i renacjonalizacji przemysłu oraz całego systemu bankowego w Polsce. Ale znacjonalizowane przedsiębiorstwa nie mogą być zarządzane w starym stylu, jak w czasach PRL-u, lub jak kiedyś w Europie Zachodniej. Muszą one być zarządzane w interesie ludzi pracy, co oznacza, że muszą one być demokratycznie kontrolowane i zarządzane przez samych ludzi pracy. Umożliwi to realizację demokratycznego planu produkcji, który zarządza gospodarką w interesie większości społeczeństwa. Nie byłby to biurokratyczny plan, taki jaki istniał w ZSRR i PRLu, sporządzony przez nomenklaturę i całkowicie oderwany od rzeczywistości, ale plan opracowany demokratycznie przez społeczeństwo od dołu do góry, który bierze pod uwagę potrzeby społeczeństwa i prawdziwy, istniejący potencjał produkcyjny. Tylko w ten sposób można w końcu położyć kres chaosowi gospodarki rynkowej i niekończącej się serii ataków na standardy życia i prawa pracowników.


Paweł Nowak

Tekst pochodzi z 25 numeru gazety "Jedność Pracownicza"
Kontrola pracownicza odpowiedzią na problemy przedsiębiorstw!
2013-04-08 11:23:28
Oświadczenie Alternatywy Socjalistycznej w związku z antyzwiązkową kampanią organizacji pracodawców, 4 kwietnia 2013.



26 marca 2013 roku odbył się w Polsce pierwszy strajk generalny od 1981 roku. Pomimo jego ograniczonego charakteru, zarówno co do żądań, jak i zasięgu, wywołał on ogromne oburzenie grup interesów reprezentujących środowiska biznesowe i liberalne. Trudno się temu dziwić, bowiem polska klasa robotnicza należy do jednej z najskuteczniej spacyfikowanych w Europie, a warunki życia w Polsce w innych krajach byłyby źródłem masowych wystąpień świata pracy, tak więc każda akcja protestacyjna, która jednoczy pracowników różnych branż i związków zawodowych musi wywołać wstrząs w utopijnym przekonaniu polskich pracodawców i liberałów, że „walka klasowa robotników” to „relikt minionej epoki”. Walka robotnicza nie była wymysłem stalinizmu, ale wynika ona z istnienia wyzysku w miejscu pracy (obojętnie, czy wyzyskiwaczem jest kapitalista, czy biurokrata państwowy).



Podstawowym „argumentem” przeciwko żądaniom związków zawodowych jest ich rzekoma sprzeczność z rachunkiem ekonomicznym, czyli kondycją finansową przedsiębiorstw, których „nie stać” na „wygórowane” żądania strajkujących. Odpowiedzi, jakie padają ze strony przywódców związkowych ogniskują się głównie na zwracaniu uwagi na rażącą hipokryzję, tych, co głoszą hasła o niemożliwości podwyżki płac, czy likwidacji „śmieciowego” zatrudnienia. Z jednej strony nieprzerwanie rosną uposażenia kierownictw i właścicieli, z drugiej zaś, odmawia się zwiększenia wynagrodzeń tym, bez których sam proces produkcji nie mógłby w ogóle zachodzić, czyli pracownikom najemnym (gdyby ktoś miał wątpliwości co do zasadności tego stwierdzenia, niech zastanowi się nad tym, ile jest w stanie wyprodukować sama maszyna, martwy środek produkcji, BEZ pracownika uruchamiającego urządzenia). To samo dotyczy kapitalistów, którzy zatrudniają na umowach śmieciowych, pozbawiających w ten sposób pracowników pewności zatrudnienia, stałego czasu pracy i ubezpieczeń społecznych. Właściciele ci, tłumacząc, że „inaczej nie byłoby ich na to stać”, w rzeczywistości okradają pracowników, zwiększając swój zysk kosztem ich wynagrodzeń. Mówiąc, że nie zamierzają przyjmować pracowników „na etat”, gdyż „za ciężko będzie ich zwolnić”, przyznają także, że przy wszelkim pogorszeniu koniunktury będą dokonywać redukcji zatrudnienia.



Jednakże, kontrargument związkowców dotyczy tylko pewnej grupy przedsiębiorstw. Nie wszystkie przedsiębiorstwa znajdują się w sytuacji, w której przy braku poprawy wynagrodzeń wzrastają zyski właścicieli i managerów. W takiej sytuacji żądanie wzrostu wynagrodzeń mogłoby być uznane za „niepoważny populizm” i brak szerszego zrozumienia obiektywnej sytuacji (upadłość zakładu spowoduje także bezrobocie dla „roszczeniowych” pracowników).



Alternatywa Socjalistyczna w pełni zdaje sobie sprawę, że warunki materialne i finansowe, w jakich znajdują się przedsiębiorstwa mają wpływ na poziom płac, choć nie jest to dominujący czynnik, jak sugerują ideologie liberalne i konserwatywne. Na poziom płac oddziałuje także poziom świadomości swoich interesów ze strony pracowników, jak i ich siła mobilizacyjna lub rynkowa.



Dlatego też jedynym rozwiązaniem, które liczy się zarówno z rachunkiem ekonomicznym, jak i interesami samych pracowników, którym odmawia się poprawy wynagrodzeń (lub pracy na etat) ze względu na kondycję finansową firmy, jest ustanowienie kontroli pracowniczej nad zatrudnieniem i finansami. Z kolei, te firmy, które zagrożone są bankructwem lub drastycznymi redukcjami zatrudnionych, powinny przejść na własność państwa, ale zarządzanie w nich także powinno być przeznaczone dla organów kontroli pracowniczej. Biurokratyczne upaństwowienie nie jest rozwiązaniem w pełni satysfakcjonującym ze względu na pasożytniczy charakter samej państwowej, czy partyjnej, biurokracji i jej skłonność do korupcji i unikania demokratycznej kontroli.



Kapitał, który jak sam przyznaje, nie jest w stanie zapewnić wzrostu wynagrodzeń lub utrzymać zatrudnienia, powinien zrzec się swoich funkcji na rzecz samych pracowników.



Kontrolę pracowniczą sprawuje załoga, która - poprzez odpowiednie ku temu organy demokracji zakładowej - ma wgląd w kondycję finansową przedsiębiorstwa, jego możliwości i zagrożenia, tym samym decyduje o jego polityce, zwalniając z tej funkcji managerów zatrudnionych przez właściciela. Co należy jednakże zaznaczyć, kontrola pracownicza nie podważa roli ekspertów, których praca jest koniecznością. Różnica z firmami kapitalistycznymi polega na tym, że eksperci ci przestają pracować pod nadzorem właściciela, którego miejsce przejmuje załoga (analogiczna sytuacja dotyczy utrzymania dyscypliny pracy). Kontrola ta, będąca pierwszym etapem kształtowania się demokracji robotniczej, sprawia, że sami zatrudnieni mają możliwość takiej koordynacji polityki firmy, by utrzymać ją przy życiu, a zarazem nie zrzucać na pracowników przy każdej okazji odpowiedzialności za negatywne efekty, którym nie są winni. Pracownicy nie raz pokazali, że dla dobra zakładu lub regionu są w stanie dokonać cięć we własnych uposażeniach, by przetrzymać trudny okres.



Jest zasadnicza różnica pomiędzy decyzją o ograniczeniu płac, podjętą przez samych ludzi pracy, a analogiczną decyzją ze strony właściciela. Pierwsza z nich opiera się na kontroli samych pracowników nad swoim miejscem pracy i warunkami zatrudnienia, jednocześnie rzucając wyzwanie mitowi „roszczeniowego robola”, który „nie myśli o wspólnym dobru, jakim jest firma”. Opór ze strony kapitału, jak i liberałów, przeciwko kontroli pracowniczej pokazuje tylko ich hipokryzję, kiedy żądają by „ci, którym się nie podoba sami założyli sobie biznes i płacili pracownikom ogromne pieniądze bez względu na przychody firmy”, jednocześnie sprzeciwiając się wszelkim postulatom, które umożliwiłyby zaangażowanie pracowników na rzecz dobra zakładu, bez zostawania wyzyskiwaczem, żyjącym z pracy innych.



Trzeba mieć także świadomość, że sama kontrola pracownicza, mimo swojej nieodzowności w poprawie bytu pracowników, nie może rozwiązać wszystkich bolączek gospodarki, bowiem duża część problemów ma charakter makroekonomiczny, przez co można je pokonać tylko na poziomie państwa czy grupy państw. Sytuacją, do jakiej należy dążyć, nie jest przymuszanie przez rynek, by robotnicy sami sobie ścinali pensje, ale by nie musieli tego robić, bądź mieli możliwość bezpiecznego przekwalifikowania się, jeżeli zakładu nie można już uratować, jego dalsze istnienie nie ma większego sensu, zaś modernizacja nie jest możliwa. Nie oznacza to zamykania każdego deficytowego przedsiębiorstwa, gdyż o tym powinna decydować przede wszystkim jego rola w spełnianiu potrzeb społecznych (nawet za cenę potrzeby dofinansowania publicznego). Jednakże, by taka sytuacja była możliwa, gospodarka kapitalistyczna musi zostać zastąpiona demokratycznym planowaniem gospodarczym i społeczną własnością podstawowych środków produkcji.

Alternatywa socjalistyczna

Tekst pierwotnie ukazał się na stronie Alternatywy socjalistycznej
Masakra w Norwegii, media i "światowy terroryzm"
2011-08-03 02:03:58
Jeśli przyjrzymy się reakcjom mediów i tzw. opinii publicznej po masakrze urządzonej przez Andersa Behring Breivika w Norwegii, to pierwszą i najbardziej oczywistą konstatacją jest fakt, że zarówno polskie, jak i zachodnie media są wobec tego wydarzenia całkowicie bezradne. Wszystkie przez lata starannie wyuczone formułki dotyczące „wojny terroryzmem” zawodzą i kompletnie nie przystają do sytuacji. Opinia mediów jest tu zresztą odbiciem opinii wyrażanych przez „specjalistów od terroryzmu”, czy też „specjalistów w dziedzinie walki z terroryzmem”. Takich, jak Krzysztof Liedel (zapraszany do TV zawsze przy okazji jakichś zamachów), czy były antyterrorysta ( i poseł SLD) Jerzy Dziewulski.

Wszystko było dobrze, dopóki obowiązywała wersja, że to jak zwykle islamiści. Od razu nastąpił lament nad zbytnim liberalizmem Norwegów, ich zbyt dużą ufnością i oczywiście zbyt dużą otwartością na imigrantów. Specjaliści przystąpili do analizy, czyli powtarzania uświęconych formułek o tym, jak niebezpieczny jest „światowy terroryzm” i że po 11 września nikt nie jest bezpieczny. Od razu można było usłyszeć ledwo skrywane lub w ogóle nie skrywane islamofobiczne ataki. Zderzenie cywilizacji pełna gębą. Wszystko to zresztą znamy i pewnie się do tego przyzwyczailiśmy.

Po tym jak okazało się, że zamachu, jak i egzekucji na uczestnikach obozu młodzieżówki norweskiej Partii Pracy dokonał Breivik, czysty aryjczyk o islamofobicznych, antyimigranckich i rasistowskich poglądach, można by się spodziewać chociaż lekkiej zmiany tonu. Może i nastąpiła lekka konsternacja wywołana zaskoczeniem, ale z godziny na godzinę, oglądając telewizyjne relacje, coraz jaśniejsze się stawało, że wszystko zostało po staremu. Ci sami specjaliści od walki z terroryzmem mówili dokładnie to samo, że „po jedenastym września…”, że „nikt nie może się czuć bezpiecznie”, że „Norwedzy za liberalni, za naiwni”, słowem, że „światowy terroryzm atakuje”.

I tu widać jak bardzo pojęcie terroryzmu jest obecnie zideologizowane, dla komentatorów terroryzm nie jest pojęciem technicznym (co miało by jeszcze jakiś sens), ale jawi się prawie jako osobna siła polityczna czy ideologiczna, zjednoczona, by zniszczyć cywilizację, coś jak jakaś wielka międzynarodówka terrorystyczna. Dla ludzi jak Liedel czy Dziewulski nie ma znaczenia kto dokonał zamachu, z jakich pobudek, wszystko mieści się w tym jakże pojemnym pojęciu. W tym przypadku widać jak na dłoni, że pojęcie terroryzmu zbudowane przez ostatnie lata ma za zadanie zaciemniać, a nie rozjaśniać kontekst konkretnych wydarzeń. Po prostu wrogowie cywilizacji z kompletnie irracjonalnych pobudek atakują.

To prawie zabawne, że Breivik, którego poglądy pewnie niezbyt wiele się różnią od poglądów owych specjalistów, publicystów i komentatorów wszelkiej (głównie prawicowej) maści stojących na pierwszej linii w ideologicznej walce w wojnie z terroryzmem, został przez nich zdegradowany do elementu owego „światowego terroryzmu”, zajmując miejsce tuż obok członków Al-Kaidy.

I tu dochodzimy do sprawy zasadniczej: do poglądów Breivika. Kiedy okazało się, że to on dokonał zamachu, media nazwały go prawicowym ekstremistą, ewentualnie chrześcijańskim fundamentalistą (w TVP Info nazwano go na początku nawet katolickim fundamentalistą – jak widać niektórym dziennikarzom trudno sobie wyobrazić, że istnieją inne chrześcijańskie wyznania niż katolickie). Poglądy Breivika chętnie byśmy do ekstremów zaliczyli, jest rasistą, islamofobem, zwalcza imigrantów itd., ale partia, do jakiej kilka lat należał to Partia Postępu – druga siła norweskiej sceny politycznej. Oczywiście mógł się zradykalizować, tylko że radykalizacja ta dotyczyła raczej metod niż ideologii.

Wygodne by to zresztą było dla prawicy jak i mediów mainstreamowych, gdyby Breivik okazał się naziolskim oszołomem, ten jednak poza kilkoma odpałami, nie ma poglądów odbiegających od europejskiej czy amerykańskiej prawicy głównego nurtu. W końcu chwalił w swym manifeście nie tylko NOP czy LPR ale i PiS. Przyznają to zresztą niektórzy prawicowcy, dodając tylko, że w ich przypadku to te same poglądy, ale bez przemocy. Prawda jest taka, że określenie skrajna prawica jest tak wygodne dla prawicy i mediów, podobnie jak mówienie o pojedynczym szaleńcu, bo można wtedy zrzucić z siebie odium zamachu i pokrewieństwa poglądów i dalej te poglądy promować. No bo skoro śmierć multikulturalizmu wieszczy Angela Merkel (nie wyjaśniając co do końca dla niej ten termin znaczy, wszyscy jednak wiedzą, że jest to ukłon w stronę prawicowego elektoratu), a Nicolas Sarkozy dokonuje czystek wyrzucając Romów z Francji, to czy rzeczywiście rasizm, w różnych jego postaciach, a islamofobia jest jego postacią ostatnio najpopularniejszą (przy czym można udawać, że to nie rasizm tylko „obrona europejskich wartości”, a nawet „feminizm”), można uważać za cechę wyłącznie skrajnej prawicy? Poglądy Breivika są już od dawna w centrum i to wydaje się najbardziej przerażające w całej tej sprawie. Powinniśmy raczej mówić po prostu o prawicowym terroryście.

Jak wspomniałem obroną może być też twierdzenie, że Breivik to szaleniec i że to choroba psychiczna pchnęła go do popełnienia zbrodni. Tylko, że po pierwsze nie wydaje się by w kategoriach medycznych można by Breivika nazwać chorym psychicznie. A po drugie do dokonania zbrodni nie pchnęła go paranoja, tylko konkretne pobudki ideologiczne (niezależnie, jak bardzo chcielibyśmy uważać taką ideologię za chorą) i to one są kluczem do zrozumienia, co wydarzyło się w Oslo i na wyspie Utoya. Szkoda, że takie twierdzenia można znaleźć też na lewicowym portalu. Dość nieszczęśliwe było też przyczepienie się do rzekomego chrześcijańskiego fundamentalizmu Breivika, czego przykładem, oprócz niektórych blogowych wpisów na lewica.pl (już nie mówiąc o komentarzach na forum), może być choćby tytuł newsa o zamachu jaki ukazał się na tym portalu: „Norwegia: Chrześcijański ekstremista zamordował ponad 90 osób”. Po pierwsze chrześcijaństwo w przypadku Breivika pełni przede wszystkim rolę dopełnienia jego „europejskiej tożsamości”, jest to raczej chrześcijaństwo kulturalne (na zasadzie jestem chrześcijaninem, bo taka jest tradycja mojego narodu czy Europy), gdzie wiara nie ma zbyt dużego znaczenia. Po drugie Breivik nie zaatakował np. meczetu, ale obóz młodzieżówki Partii Pracy (na którym pewnie znaleźli się i wierzący chrześcijanie), co dobitnie pokazuje, że była to zbrodnia motywowana politycznie nie religijnie. Myślę że powinno się unikać tego typu wyjaśnień, które zamazują obraz tego zamachu, albo spychają dyskusje na boczny, i to raczej nieszczęśliwy, tor. Powinno być jasne, szczególnie dla lewicy, że była to zbrodnia motywowana politycznie, a wymierzona w lewicę właśnie.

Piotr Tronina


Media i demokracja (burżuazyjna)
2011-02-04 13:20:19
Rewolucje w Tunezji i Egipcie postawiły polskie media w trudnej sytuacji, z jednej strony nie mogą one potępić protestujących, którzy domagają się „demokracji i wolności”. Szczególnie po wstępnym zaakceptowaniu faktu że prezydenci Tunezji, już obalony Ben Ali i Egiptu Hosni Mubarak, są dyktatorami. Zapominając zresztą o tym że np. Mubarak jeszcze w 2008 roku dostawał ordery od polskiego prezydenta. Z drugiej strony arabiści i różnej maści „eksperci” szybko uświadomiły polskim dziennikarzom że obalenie Mubaraka nie leży w interesie „wolnego świata” – czytaj Stanów Zjednoczonych (o tej tożsamości wielu „ekspertów” mówi zresztą otwarcie).

Wraz z postępująca rewoltą i coraz radykalniejszymi żądaniami protestujących polska brać dziennikarska, za „ekspertami” politykami amerykańskimi ale i polskimi i dyplomatami zapraszanymi do studio i cytowanymi w kanałach informacyjnych, zaczęła się zastanawiać jakie jest „wyjście z tej trudnej sytuacji” i co zrobić żeby „sytuacja się uspokoiła”. Oczywiście sporą część relacji stanowią newsy o biednych turystach, którym Ministerstwo Spraw Zagranicznych odradza wyjazdu do Egiptu, ale ile można płakać nad tym że nie mogą wypić poza swoimi kurortami. Trzeba więc podjąć rozważania o tym co „nam” się opłaca i jaką strategie stosuje i może ewentualnie zastosować USA. Po wielce ciekawych dyskusjach na przykład w TVP Info, dowiedzieć się można że w interesie zachodu (czyli ponoć nas wszystkich – autentyczna wypowiedź jednego z gości TVP info) leży jednak by Mubarak został przy władzy, przy czym nikt tu nie neguje faktu że jest dyktatorem. Ale co zrobić skoro może się to okazać niemożliwe? Przecież odwagę żeby wprost poprzeć Mubaraka miały do tej pory tylko władze Izraela.

Dlaczego jest on taki pożądany? Bo „jest gwarantem pokoju w regionie” mówią zgodnie dziennikarze eksperci i politycy. I znowu czytaj – jest wiernym sojusznikiem USA i gwarantem ich interesów, a także wspiera Izrael w jego antypalestyńskiej polityce. Bo co jest najważniejsze? Bezpieczeństwo oczywiście. A czyje? Izraela, „wolnego świata”, USA, pewnie i Polski (no pewnie i polskich turystów). Dowiadujemy się jednak że nie tylko, że przecież chodzi też o ceny ropy, które rosną przez te nieznośne zamieszki, o Kanał Sueski i znowu tu ropa jest najważniejsza, co by to było gdyby zła demokracja (czy jakiś inny niemubarakowski system) zamknęła go i trzeba by było opływać Afrykę dostarczając ropę Europie i Stanom i znowu ceny by wzrosły. Dlaczego jakikolwiek rząd miałby go zamknąć niewiadomo, ale rewolucjoniści jacy by oni nie byli zawsze są jacyś tacy irracjonalni. Prawda?

Dziennikarze więc się wahają przyzwyczajeni są przecież że co jest słuszne a co nie, kogo należy popierać a kogo nie w polityce międzynarodowej, wyznaczają im interesy USA, ewentualnie UE, tak czy inaczej międzynarodowego kapitału. W ogóle dziennikarze w naszym kraju mają tendencję do popierania zawsze jakiejś wersji oficjalnej, rządowej, nawet jeśli nie jest to nasz rząd, gorzej jeśli takiej wersji nie można znaleźć. A tym razem Stany, państwa Unii zresztą też, ale to USA jest głównym rozgrywającym w regionie, lawirują mając nadzieję że jeśli nawet Mubarak straci władzę to przejmie ją ktoś do niego podobny, albo jakiś „rozsądny” opozycjonista. Takim opozycjonistą jest oczywiście usilnie promowany w mediach Mohamed Elbaradei, byłby on opcją najmilszą sercu dziennikarzy, ale i całej tzw. opinii publicznej. Tylko że nawet „eksperci” przyznają ze ma on raczej niewielkie szanse by stać się autentycznym liderem rewolty i nie ma zbyt dużego poparcia Egipcjan.

Konieczność znalezienia rozwiązania satysfakcjonującego z geopolitycznego punktu widzenia, czyli takiego które zapewni status quo w regionie, sprawia że media i szerzej nasza opinia publiczna nie tylko boi się poprzeć egipskiej czy tunezyjskiej rewolty, ale nawet takiego jej rozwiązania, które teoretycznie powinno być im najbliższe czyli ustanowienie demokracji – burżuazyjnej oczywiście. Nie boją się oni przecież że wybuchnie w Egipcie rewolucja socjalistyczna, to nie przejdzie im nawet przez myśl (inna sprawa że biorąc pod uwagę brak w państwach objętych zamieszkami silnych rewolucyjnych partii robotniczych, rzeczywiście wydaje się to mało prawdopodobne), jeśli już bardziej straszą islamistami. Jednak ostatecznie straszy się samą demokracją. Cóż nawet mainstreamowi dziennikarze zdają sobie sprawę że każdy rząd w Egipcie mający demokratyczny mandat, choćby najbardziej poprawny burżuazyjno-demokratyczny, nie będzie mógł prowadzić takiej polityki zagranicznej jak Mubarak, że będzie się on musiał liczyć z opinią narodu a Egipcjanie na pewno nie zgodzą się by Egipt pozostawał sługusem amerykańskiego imperializmu i wspierał Izrael w jego polityce antypalestyńskiej.

Dziennikarze są więc „obiektywni”, ograniczają się do relacji. Wszyscy wiedzą że nie o demokracją tu chodzi, Mubarak jest dyktatorem, już nie prezydentem jak kiedyś, ale nawet teraz, zarówno polski rząd, politycy wszystkich opcji parlamentarnych i dziennikarska brać nie będą przecież walczyć o demokrację w Egipcie czy Tunezji, nie będą jej nawet popierać bo przecież nie można się wtrącać w wewnętrzne sprawy innych państw (no chyba żeby Barack Obama w jakimś przemówieniu zmienił front, a ostatnio coś przebąkiwał o potrzebie transformacji itp.). Tylko że nagle po relacjach z Egiptu, dyskusjach o sytuacji w Afryce północnej i na bliskim wschodzie, pojawia się news o sankcjach UE wobec Białorusi. Egipt to jednak nie Białoruś. Tu interesy kapitału są inne, inne jest wiec stanowisko mediów. Egipt to też nie Irak, dyktatura Saddama Hussajna była tak straszna że w 2003 roku trzeba było popierać amerykańska inwazję i wprowadzanie tam „demokracji”. Mubarak to przecież nie Hussejn, nie Łukaszenko, bo przecież na Białorusi okrutnie rozprawiają się z opozycją pałuje się ich i zamyka a w Egipcie… kilkuset zabitych i tysiące rannych, ale to wina zamieszek, niepokojów, rewolucji po prostu, nie represji reżimu. A my czekamy na spokój, na porządek, „najlepiej by było by protestujący po prostu poszli do domów” – mówi Robert El Gendy reporter TVP info w Egipcie, na pewno nie zwycięstwa demokracji. Abstrakcyjne idee wolności, demokracji, praw człowieka, nie są już tak atrakcyjne i niezbędne jak wtedy gdy trzeba się przyłączyć do nagonki na Kubę czy Wenezuelę (której prezydent ponoć jest dyktatorem, choćby swego czasu w zestawieni współczesnych dyktatorów na portalu onet.pl).

Dziennikarze przyzwyczajeni do „uniwersalnych demokratycznych wartości” nagle zaczynają posługiwać się kategorią interesów – interesów USA, zachodu, Izraela i te interesy okazują się ważniejsze niż wartości. Okazuje się że trudno jest polskim dziennikarzom popierać rewolucję, która niema jakiegoś kolorku wymyślonego w jakimś waszyngtońskim biurze Centralnej Agencji Wywiadowczej. Jak zawsze: zobaczyć prawdziwą twarz liberalnej demokracji i jej elit – bezcenne.


Piotr Tronina

Wyborcza między słowami, czyli cenzura jaśnie oświecona
2009-04-06 19:51:25
Gazeta Wyborcza przedrukowała esej, którego autorem jest Amartya Sen, indyjski noblista. Tekst traktuje rzecz jasna o kryzysie. Mniejsza o treść, wystarczy stwierdzić, że według autora mamy przejściowe kłopoty gospodarcze, bo kapitalizm został pozbawiony kapitalistycznych cnót. Artykulik płyciutki, a już na pewno jak na noblistę, choć może to do redakcji Wyborczej powinniśmy mieć pretensje z powodu braku „głębszych” publikacji autora. Ale powinniśmy mieć do redakcji pretensje również o coś innego, przynajmniej do samego red. Sergiusza Kowalskiego, który przetłumaczył tekst z angielskiego.
Przeciwko redukcjonizmowi. Glosa do Foltyna
2009-03-25 17:35:36
Blog to kiepskie miejsce do rozstrzygania problemów fundamentalnych, niezłe natomiast do komentowania tego, co powiedzieli inni, jakkolwiek minimalistycznie by to nie wyglądało. Zatem pomijam wszystkie pasjonujące wydarzenia bieżące i pozwalam sobie wtrącić swoje trzy grosze w sprawie „kulturowej” teorii pochodzenia lewicy, sformułowanej niedawno przez Łukasza Foltyna: "lewica jest produktem kultury Zachodu, powstałym w toku rozwoju tejże kultury". Na tej podstawie autor przekonuje, dlaczego w Polsce brak sensownej lewicy.
Burżuazja zaplątana we własne nogi
2009-03-11 19:45:42
Jeżeli ktoś jeszcze tego nie spostrzegł, pozwolę sobie zwrócić uwagę na szokujące zmiany, jakie kryzys wniósł do ideologii polskiej burżuazji – tej przez wielkie, tłuste B. Nie tak dawno można było usłyszeć w jednej z rozgłośni radiowych Henrykę Bochniarz przekonującą o potrzebie rządowej interwencji gospodarczej w celu zapobieżenia dramatycznemu wzrostowi bezrobocia i załamaniu PKB. Ostatnio jeden z „ekspertów” Lewiatana przekonywał o konieczności ochrony miejsc pracy, bo „taniej jest zapobiegać bezrobociu, niż ponosić jego koszta”.
Nie będziemy płacić za wasz kryzys!
2009-02-25 19:37:23
Ponad tysiąc górników z WZZ „Sierpień 80” przeszło we wtorek pod tym hasłem ulicami Katowic. Byli z nimi hutnicy z Huty Batory, tramwajarze, ratownicy medyczni, kasjerki z Tesco. Był dym z petard i płonących opon, było widoczne przerażenie na twarzach garniturowców wychylających się z okien siedziby Katowickiego Holdingu Węglowego. Były pozdrowienia od pielęgniarek z mijanego po drodze szpitala, od kolegów okupujących siedziby spółek węglowych.
Strajki w Wielkiej Brytanii – garść refleksji
2009-02-24 19:53:19
Strajki robotników budowlanych na Wyspach Brytyjskich na początku tego miesiąca zostały z miejsca okrzyknięte przez polską prasę burżuazyjną „antyimigranckimi”. Mało kto zadał sobie tyle trudu, żeby spojrzeć na listę postulatów strajkujących. Zobaczyłby wtedy, że domagali się m.in. objęcia wszystkich pracowników - również imigrantów – tym samem układem zbiorowym, zapewnienia im (poprzez tłumaczy) informacji o obowiązujących w Anglii stawkach i prawach pracowniczych, innymi słowy – domagali się po prostu wyrównania warunków pracy.
Oczywiście wzbudziło to natychmiastową wściekłość rządu i kapitalistów. Przecież ten wspaniały, międzynarodowy europejski rynek pracy opiera się właśnie na tym, że pracownicy przenoszeni do innych krajów UE nie muszą być zatrudniani na minimalnych warunkach docelowego kraju – ale swojego kraju ojczystego. Tak więc strajkujący ośmielili się dokonać zamachu na „wolność” - a konkretnie na wolność kapitalistów do wyciskania z robotników jak najwięcej wartości dodatkowej. Straszne...

Ponurą karykaturą angielskich stajków były działania przewodniczącego OPZZ – Jana Guza – który na konferencji prasowej wezwał do „ograniczania zatrudnienia osób spoza Unii Eurpoejskiej”, zwłaszcza niewykwalifikowanych, a nie „wysokiej klasy specjalistów”. Jak później wyjaśnił, ograniczenie dotyczyć ma np. „ukraińskich sprzątaczek”. Oczywiście łatwiej jest walczyć z ukraińskimi sprzątaczkami, niż zorganizować strajk- czym OPZZ, jako „poważny i odpowiedzialny” związek zawodowy, się raczej nie zajmuje – ciekawi mnie jednak, w jaki sposób przyczyni się to do poprawy warunków pracy sprzątaczek w Polsce?

Stawianie tych dwóch sytuacji w jednym rzędzie jest nadużyciem. Tak samo, jak pewne jest wykorzystywanie jak najtańszej siły roboczej przez kapitalistów, pewne jest, że robotnicy muszą z tym walczyć. Nie za pomocą zamykania granic, ale tak, jak zrobiono to w Anglii – domagając się zrównania warunków pracy. Niemal nieuniknione jest, że do ruchu robotniczego będą próbowały przeniknąć elementy reakcyjne czy wręcz faszystowskie - jednak to właśnie tam, na strajkach i wiecach robotniczych, należy dawać im odpór. W Anglii działacze i sympatycy Partii Socjalistycznej od początku postanowili zaangażować się w protesty, niektórzy zostali członkami komitetu strajkowego. Między innymi dlatego protest miał wyraźnie internacjonalistyczne ostrze – początkowe hasło „brytyjskiej pracy dla brytyjskich robotników” zastąpione zostało przez ulotki skierowane do pracujących na budowie Portugalczyków i Włochów, zakończonych wezwaniem „Robotnicy całego świata, łączcie się!”. Podczas przemówień wyjaśniano, że strajk nie jest skierowany przeciwko imigrantom, ale kapitalistom. Członkowie skrajnie prawicowych partii byli szybko usuwani z pikiet. W elektrowni Langage w strajku solidarnościowym wzięło również udział kilkuset polskich robotników. Wielu z tych rzeczy nie udałoby się osiągnąć, gdyby nie udział w protestach internacjonalistycznie nastawionych marksistów. Jeszcze raz okazało się, że izolowanie się od ruchu robotniczego, krytykowanie go sprzed ekranu komputera, jest największym błędem, jaki mogą popełnić rewolucjoniści.

Strajk w Lindsey był przełomowy również z innych powodów. Dzięki masowemu poparciu i protestom solidarnościowym nie wyciągnięto żadnych konsekwencji za złamanie antystrajkowych przepisow, wprowadzonych jeszcze przez Margaret Thatcher. Spontaniczny ruch robotniczy latwo odrzucił fetysz legalizmu, pokazując, że burżuazyjne prawo jest jedynie odbiciem relacji sił między walczącymi klasami. Niezwykle ważny jest też inny postulat strajkujących – kontrola związków zawodowych nad zatrudnieniem, a delegatów zakładowych nad warunkami pracy (również pracowników-imigrantów). Podczas nadchodzącego kryzysu nie raz zobaczymy wściekłe ataki pracodawców na związki zawodowe, z kolei dla robotników przynajmniej częściowa kontrola nad ich miejscem pracy będzie często jedynym sposobem na jego zachowanie. Dotyczy to też kontroli nad zatrudnianiem nowych pracowników. Postulaty strajkujących w Lindsey prowadzą do postawienia podstawowego pytania: kto rządzi w zakładzie pracy – kapitaliści czy robotnicy?

Szersze omówienie protestów brytyjskich pracowników budowlanych znaleźć można w tekstach na stronie internetowej GPR - www.wladzarobotnicza.pl:

Zwycięstwo strajku robotników budowlanych w rafinerii Lindsey

O co naprawdę chodzi w strajku rafinerii w Lindsey?

Wojtek Orowiecki

Ożywczy radykalizm a la Napieralski
2009-02-23 19:15:38
Sympatykom SLD wypada chyba wierzyć w reanimację tego pogrążonego w śmierci klinicznej półtrupa politycznego. Oto dowiadujemy się, że Napieralski „postawił się” Cimoszewiczowi. Chodzi o to, że SLD chciał Włodzimierza Cimoszewicza na swojej liście do europarlamentu, ten z kolei postawił ultimatum: zgodził się, o ile SLD pójdzie do wyborów razem z SDPL i PD, czyli przyzwanym zza grobu centrolewem. Napieralski tymczasem uniósł się honorem, a wraz z nim jego partyjny beton, marzący o powrocie do „złotego wieku” tej obmierzłej formacji. Zostanie to przypuszczalnie zaliczone w poczet kolejnych „zwrotów w lewo” w SLD. Jak pamiętamy, od pewnego czasu SLD wykonuje jeden za drugim spektakularne „zwroty w lewo”. Zrobili ich już tyle, że zdążyli tym samym obrócić się o 360 stopni. Wiadomo to, ponieważ na okoliczność nadchodzących eurowyborów na horyzoncie ponownie zamajaczyli Miller i Oleksy.
Blair Bitch Project, czyli fetysz nowoczesności
2009-02-07 18:15:23
Ktoś, kto miał ostatnio nieszczęście natknąć się na artykuł prof. Reykowskiego w Przeglądzie, ma prawo odnieść niepokojące wrażenie, że wszystko już było. Oto bowiem „nowoczesne”, „świeże” spojrzenie na zagadnienie lewicy i lewicowości, zwłaszcza w polskim kontekście, okazuje się być kolejną odsłoną „trzeciej drogi”. Dowiadujemy się m.in. że w nowej wizji lewicowości nie ma żadnego szczególnego miejsca dla związków zawodowych. Jest za to w tej wizji obecne przekonanie, że „wszyscy mogą wygrać”, należy więc unikać zaogniania konfliktów klasowych itp. Dokładnie tego typu retoryką posługiwano się, by skutecznie wdrażać neoliberalizm, od którego prof. Reykowski (chyba) stara się zdystansować.
Co lewicy po mainstreamie?
2009-01-29 15:51:58
Ostatni numer Polityki zawiera interesujący materiał przybliżający czytelnikowi tło niedawnego wrzenia politycznego w Grecji oraz analogiczną sytuację panującą w Hiszpanii i we Włoszech. Posługując się przykładami „z życia”, autorzy uzmysławiają, że wbrew drobnoburżuazyjnej mentalności szerzącej się na polskich forach internetowych, demonstranci w Atenach to nie po prostu „nieroby”, ani „nieudacznicy”, tylko ludzie, których system przeżuł i wypluł, zgodnie z własnym widzimisię. A ciągłe „uelastycznianie” to tylko sposób na umieszczenie ludzi w okolicznościach zmuszających ich do wydłużania czasu pracy za coraz mniejsze stawki. Taki punkt widzenia wyróżnia się szczególnie na tle stanowiska Wyborczej w tej sprawie. Pamiętam, że jakiś czas temu, bunt w Grecji został podsumowany przez to medium komentarzem, że wszystkiemu winny jest grecki system edukacji wyższej, który nie został jeszcze tak sprywatyzowany jak polski. Ciekawe, jak zatem GW oceniłaby rezultaty działania polskiego szkolnictwa wyższego, skoro bezrobocie wśród absolwentów było skandalicznie wysokie, dopóki znaczna ich część nie zwinęła się z tego kraju, by zmywać, sprzątać lub nalewać piwo na Wyspach. Wspomniany artykuł z Polityki zauważa też to, jakie znaczenie ma silna tradycja ruchów politycznych w środowiskach studenckich dla mobilizacji mas, tak jak miało to miejsce w Grecji.
Marks powiedział, że był spalony.
2008-12-23 16:41:00
Niedawny bój o emerytury pomostowe przypominał nieco skecz Monty Pythona o wielkim meczu. Tym razem rezultat "grand derby" pomiędzy związkowcami, a liberałami będzie miał olbrzymie znaczenie dla miliona robotników i pracowników. Niestety rolę środkowych, a zarazem ostatnich obrońców odegrali Napieralski i Olejniczak.
Leć, Adaś, leć!
2008-12-18 21:06:45
W najnowszej "Polityce" w cyklu „Rozmowy na dwudziestolecie” dostajemy wywiad red. Żakowskiego z Adamem Michnikiem. Rozmawiają oczywiście o dwudziestoleciu „wiadomo czego”, bo to już przecież w przyszłym roku. Głównym wątkiem wywiadu jest tajemnica pochodzenia sukcesu politycznego braci Kaczyńskich. Ktoś, kto zna publicystykę Żakowskiego, szybko zorientuje się, o co tak naprawdę chodzi w tej rozmowie. Stara się on ciągnąć Michnika za język, aby ten w końcu wyartykułował tezę, powtarzaną już do nudzenia przez Sierakowskiego, że fikcja ponadklasowego konsensusu w imię powodzenia kapitalistycznej transformacji, poskutkowała tym, że sfrustrowane „doły społeczne” uwierzyły Kaczyńskim, którzy otwarcie gromili elity (żeby, rzecz jasna, zainstalować swoje własne).

Zaskakujące jest to, ile wysiłku Michnik wkłada w to, żeby tego nie dostrzegać. Przyznaje, że owszem, była bieda, było bezrobocie i stanowiło to pewien problem, ale to już, według niego, przecież minęło. Rozumiem, że unijne raporty o warunkach w jakich żyją polskie dzieci, albo te o poziomie życia, zrównujące Polskę z Bułgarią i Rumunią, nie dają Michnikowi do myślenia. Albo to, że przeciętna Polska rodzina nadal przytłaczającą część dochodów wydaje na jedzenie i koszta utrzymania mieszkania.

Jak na dłoni widać, że Adam Michnik myśli o okresie transformacji w kategoriach patriotyzmu i zgody narodowej. Z góry wiadomo, że wszelkie próby wprowadzenia frontowymi drzwiami polityki odwołującej się do podziałów klasowych, będą w jego oczach skompromitowane właśnie z powodu „niepatriotycznego” kursu. Wiadomo przecież, jak śpiewał klasyk, że „wszyscy Polacy to jedna rodzina”. Wiadomo również, że „po pierwsze gospodarka”, a z tego jasno ma wynikać, że interes narodowy wyrażają PKPP „Lewiatan”, BCC i Centrum im. Adama Smitha. Michnik sam wyznał, że ma „serce po lewej stronie, a portfel po prawej”. Nic dodać, nic ująć.

Nie bez przyczyny upowszechnienie się pojęcia narodu, w jego dzisiejszym sensie, zbiegło się z eksplozją XIX-wiecznego kapitalizmu. I nie bez powodu bezrefleksyjność posługiwania się kategoriami narodowymi była najczęściej efektem działania machiny państwowej propagandy – chodziła już ona bowiem na pasku nowej klasy rządzącej, a tej zależało, by robotnik był przekonany, że z kapitalistą, dla którego tyrał 14 godzin na dobę, łączy go metafizyczna, ponadklasowa więź i wspólny interes – interes narodowy.

Poglądy Adama Michnika stanowią „miękkie”, acz propagandowo skuteczne wsparcie w zasadzie dla każdej antypracowniczej inicjatywy, bo burżuazja za każdym razem pomysły te forsuje przy akompaniamencie haseł, w których aż się przelewa od „dobra wspólnego” lub „dobra Polski”. Nie inaczej jest w sprawie pomostówek. Twierdzą, że drastyczne ograniczenie wcześniejszych emerytur, jest sprawiedliwe m.in. z powodu likwidacji rzekomych „przywilejów”. To doskonały przykład sposobu, w jaki ideologia ponadklasowej zgody narodowej pasożytuje na idei równości, redukując ją do równości wobec prawa. Jeśli wszyscy podlegają tym samym kryteriom – głoszą – to sprawiedliwość murowana. Taka równość wymaga w ich mniemaniu, by wszyscy zostali wrzuceni do jednego wora sprywatyzowanego systemu emerytalnego, przykładającego do każdego jedną miarę. Tak się jednak składa, że najlepiej z tego wora wychodzą ci, którzy „zarządzają” tą równością. Prywatne fundusze nadal będą pobierać prowizję 7% za postradanie na giełdach połowy pieniędzy wyspekulowanych dla przyszłych emerytów przez ostatnie 9 lat!

Od kilku miesięcy gniew klasowy regularnie przetacza się przez ulicę Warszawy, ale Adam Michnik dostrzega w nich zapewne jedynie próbę rozbioru Polski przez związki zawodowe. Być może dlatego, że kapitalistyczny podział na wyrobników i poganiaczy nie został zadekretowany w żadnej ustawie. Najwyraźniej Michnik, wzorem innego Adama M., zapragnął unosić się wysoko nad ziemią, udało mu się bowiem wzbić na znaczną wysokość ponad realia życia Polaków, na zdaniu których podobno mu zależy. Ciekawe zatem jakich not spodziewa się przy lądowaniu… No i spotkanie z gruntem może się okazać bolesne.


Paweł Jaworski

Jaruzelski - antybolszewik, endek, konserwa
2008-12-14 14:47:34
W ostatni piątek "Wyborcza" rozpoczęła publikacje cyklu artykułów, mających składać się na polityczną biografię gen. Jaruzelskiego. Okazuje się, że w przerwach między grzebaniem homo sovieticusa w Polsce, a egzorcyzmowaniem jego widma w Grecji, redaktorzy z Czerskiej są w stanie napisać coś ciekawego. Na podstawie relacji, dokumentów i listów, dostajemy bowiem niezwykle ciekawy portret Jaruzelskiego, pozbawiony jednoznacznych ocen, jednakże (jak na razie) do takowych skłaniający.

Mało kto wie, że generał pochodzi ze zubożałej rodziny obszarniczej i wychowany został w duchu wojującego antykomunizmu. Ojciec-szlachciura, opowiadał nieraz synkowi, jak to z szablą w dłoni gonił bolszewików w 1920 r. Jak wyznał sam generał, bolszewików wyobrażał sobie jako „istoty niemal diabelskie”. W katolickim gimnazjum obracał się w kręgach endeckich i pisywał do harcerskiej gazetki, powierzając Polskę „bożej opiece” i wzywając do pamięci o ofiarach poległych z ręki „czerwonego najeźdźcy”.

Redaktor Jarosław Kurski nie może się więc nadziwić, jak dojść mogło do tak radykalnego zwrotu w tożsamości politycznej generała. Nie ma w tym jednak nic nadzwyczaj dziwnego, biorąc pod uwagę, że Jaruzelski herbu Ślepowron, dokonał konwersji nie na żaden bolszewizm, a od razu na stalinizm. Pamiętając jego słynną antyrobotniczą juntę z roku 1981, można zaryzykować tezę, że antybolszewikiem pozostawał wówczas zgodnie ze spuścizną tatusia. Pamiętajmy, że stan wojenny spodobał się Jędrzejowi Giertychowi, wojującemu o Polskę w Londynie. Dzisiaj jednym z obrońców stanu wojennego jest „Doda ultrakonserwatyzmu”, Janusz Korwin-Mikke, zawsze wyrażający się o Jaruzelskim nobliwie, per Pan Generał.

Nie ma nic przypadkowego w przechrzczeniu się z endecji na stalinizm. Wojtuś, od małego wychowywany w wojskowym drylu, musiał oniemieć, widząc stalinowską machinę wojenno-polityczną. Z pewnością poczuł się jak ryba w wodzie. Akademie ku czci Stalina przypominały mu pewnie obrzędy kościelne. Żadnym żołnierskim męstwem na trasie Sielce n.Oką-Berlin się nie wykazał, za to, jako perfekcyjny biurokrata, zaczął szybko awansować. Dobrze znał siłę żołnierskiej przyjaźni, dlatego swojego kolegę oficera posłał na śmierć w służbie ojczyzny. Zawsze dobrze ułożony, posługujący się eleganckim językiem. Listy do mamy zawsze pełne Polski i słów o służbie ojczyźnie. Konserwo, toż to wasz człowiek, tylko orzełkowi na czapce korona odpadła!

Nie ma wątpliwości, że Polska droga do kapitalizmu, rozpoczęła się z pewnością nie od podpisania Porozumień Gdańskich, a właśnie od stanu wojennego. Pamiętamy przecież, jak istotną rolę w płynnym przejściu do kapitalistycznej transformacji odegrał później Jaruzelski. „Nie ma wątpliwości, że niszcząc ‘Solidarność’ Jaruzelski utorował drogę Balcerowiczowi. Nie lubię gdybania w historii, ale pewne jest, że gdyby dawna ‘Solidarność’ istniała w 1989 r., to nie pozwoliłaby na plan Balcerowicza.” – pisał Karol Modzelewski, lewicowiec wierzący, niepraktykujący.


Paweł Jaworski

Liberałowie biją głową w mur
2008-12-09 21:04:33
Od długiego już czasu media solidarnie starają się przekonać polską opinię publiczną, że „roszczeniowcy” są źli, utrzymanie ich obecnej siły politycznej doprowadzi do niechybnej zapaści gospodarczej, a popieranie ich to szczyt buractwa. Gdy wiedziano już o zapowiedzianym na dziś strajku kolejarzy w obronie pomostówek, nieraz dało się w komentarzach radiowych słyszeć pytanie: a co na to klienci PKP?
Od głodu, ognia i związków wybaw nas Panie (Premierze)
2008-12-05 17:23:43
Podczas ostatnich protestów przeciwko odbieraniu prawa do przechodzenia na wcześniejszą emeryturę mieliśmy do czynienia z wysypem opinii na temat związków zawodowych. Zwłaszcza okupacja biura poselskiego Donalda Tuska dostarczyła okazji do wielu mądrych tekstów. Pomińmy rzucane na gorąco wypowiedzi polityków Platformy Obywatelskiej i byłego prezydenta, Lecha Wałęsy, choć to niezły materiał na kabaret. Przypatrzmy się głębokim analizom prasowym, których całą serię wyprodukowały ostatnio burżuazyjne media. Dowiemy się nie tylko, co właściwie jest nie tak ze związkami, ale też – jakie powinny być.
Nagroda pocieszenia
2008-12-02 14:24:58
Jak donosi "Gazeta Wyborcza Katowice" w artykule "Śląscy PR-owcy nagrodzeni za strajk" – Agencja Imago Public Relations otrzymała nagrodę Złoty Spinacz w kategorii „Komunikacja kryzysowa/antykryzysowa”. Agencja ta została wynajęta przez zarząd Jastrzębskiej Spółki Węglowej podczas strajku w Budryku, aby „polepszyć wizerunek górniczej spółki i doprowadzić do jak najszybszego zakończenia strajku”. Jednocześnie możemy się dowiedzieć, że „Złoty Spinacz” to najważniejsza nagroda w polskiej branży PR. Niemały więc zaszczyt spotkał "topowych" chłopaków i "topowe" dziewczyny z Imago!

Sam fakt wynajęcia agencji PR-owskiej przez zarząd JSW był wcześniej wstydliwie przemilczany. Mało które burżuazyjne media o tym pisały, chociaż sprawdzić było łatwo. W zamian dostawaliśmy sążniste artykuły o „PR-owskich sztuczkach górników”. Za szczyt bezczelności uznano zaś to, że jeden z liderów strajku prowadził bloga. Ciekawe, czemu usłużnej agencji nie chwalono wcześniej...

Mimo wszystko, kto pamięta strajk w Budryku i jego medialną otoczkę, ten zapewne pamięta również, że zamiast poprawą swojego wizerunku, JSW zajmowała się głównie oczernianiem górników (łącznie z pomówieniem o terroryzm). Jeżeli chodzi zaś o działania mające na celu zakończenie strajku, to równolegle z działaniami PR-owskimi prowadzono działania siłowe. Z takim samym efektem. Ciekawe, czy biednych ochroniarzy, których zarząd wysłał 24 grudnia w celu usunięcia protestujących, czeka jakaś nagroda? Wprawdzie ich działania zakończyły się całkowitym fiaskiem, ale dokładnie to samo można powiedzieć o firmie Imago Public Relations. Za co więc laury? Za same "dobre" chęci wysługiwania się pracodawcy przeciwko strajkującym robotnikom?

Wojtek Orowiecki

Wojna z terrorem 2.0
2008-11-30 14:13:31
Na dobrą sprawę wiadomo już, że pokłosiem „bitwy o Bombaj”, transmitowanej niemal na żywo przez większość mediów, będzie nowa odsłona „wojny z terroryzmem”. Próby zrzucenia odpowiedzialności na Pakistan poskutkują tym, że proamerykański prezydent Zardari zostanie zmuszony do podjęcia wszelkich działań służących umocnieniu jankeskiego panowania w pasie Afganistan-Pakistan-Indie. Kolos chwieje się co prawda w Afganistanie, gdzie zbiera cięgi od biegających boso Talibów, ale Obama już zapowiedział wysłanie nowych zastępów uzbrojonej po zęby „Generation Kill”. Nic jednak nie da się zrobić bez wyniszczenia baz talibskich w Pakistanie, zatem Zardari już niedługo da sygnał do wymarszu amerykańskiej krucjaty antyterrorystycznej. Już teraz biernie przygląda się, jak amerykańskie lotnictwo goni Talibów nad Pakistanem i bombarduje wioski zabijając zazwyczaj kilku Talibów i kilkakrotnie więcej cywili. Zardari jest biznesmenem o ksywce Pan 10% i wszyscy wiedzą, że potrafi rządzić jedynie licząc kasę, a sytuacja jego kraju jest tak tragiczna, że może ją mieć wyłącznie od Wuja Sama lub od Indii. I dostanie ją – na prowadzenie wojny we własnym kraju.

Będzie to wojna domowa, ponieważ Pakistańczycy już teraz zieją nienawiścią do Jankesów z powodu ich bezkarnych nalotów. Wiadomo również, kto zbierze żniwo ich gniewu: Pakistańska Liga Muzułmańska, bliska Talibom. I tutaj właśnie dotykamy sedna problemu.

Jak to się stało, że przez ostatnie dziesięciolecia w Azji Centralnej i Południowej, gdzie panuje potworna nędza i dominuje formacja kapitalizmu zależnego, opartego na eksploatacji zasobów (choć w Indiach już mniej), ruchu antyimperialistycznego nie dało się przekuć w jakąś sensowną lewicę? Jedyną poważną antyimperialistyczną siłą polityczną pozostają fanatycy religijni. Odmienną sytuację mieliśmy przecież w Ameryce Łacińskiej, gdzie w podobnych warunkach ukształtowała się jednak godna szacunku lewicowa tradycja.

Jeśli zna ktoś odpowiedź, proszę mnie oświecić. Żal patrzeć na ludzi tkwiących między młotem imperializmu, a kowadłem islamofaszyzmu.

Paweł Jaworski



PS. Wiem, że niektórzy czytelnicy lewica.pl mogą poczuć się urażeni posłużeniem się przeze mnie terminem islamofaszyzm, bo jest on chętnie używany przez prawicowców oraz przez zbzikowanego "lewicowca" Christofera Hitchensa, popierającego wojnę w Iraku. Tak się jednak składa, że to, co istnieje chociażby w Iranie, to islamofaszyzm jako żywo. Po pakistańskich Talibach można się chyba spodziewać czegoś podobnego.
Jeszcze raz o Naomi Klein
2008-11-26 19:16:03
Pozwalam sobie wrócić do mojego poprzedniego wpisu, ponieważ doczekał się on pełnego dramatyzmu komentarza ze strony jednej z czytelniczek, z którym nadal można się zapoznać. Warto dokonać takiego uzupełnienia, chociażby z uwagi na resztę czytelników lewica.pl, którzy mogli poczuć się dotknięci dystansem z jakim odniosłem się do wystąpienia Naomi Klein.

Będąc najwyraźniej przejęta postacią i działalnością Klein, Czytelniczka bezlitośnie wytyka stronniczość i arogancję mojej relacji ze spotkania w PKiN. Musiało zatem minąć kilka dni zanim pozbierałem moje rozbite ego, by odważyć się na odpowiedź. Pozwolę sobie w niej doprecyzować moje stanowisko.

Zacznijmy od meritum. Summa summarum, Klein przedstawia się raczej pozytywnie na tle popularnych autorów ostatniej dekady. Patrząc na to z perspektywy polskiego rynku wydawniczego, zdecydowanie wolę, by „Świadectwo” abpa Dziwisza rywalizowało nakładem raczej z „Doktryną szoku”, niż z „My, naród” Tomasza Lisa. Klein jest wyrazistą krytyczką neoliberalizmu, celnie punktującą najwulgarniejsze oszustwa późnego kapitalizmu. Jest popularyzatorką idei sprzeciwu wobec ideologii uczynienia z ludzi pożywki dla kapitału. Jednak przy okazji jej wizyty, niektóre media, również liberalne, rozpływały się w takich superlatywach pod jej adresem, że absolutnie nie poczuwałem się w obowiązku brać w tym udziału. Tym przecież zajęli się już inni. Rozumiem, że takie słodzenie jej zakrawałoby na heroizm, o ile miałoby miejsce w salonie24, lub innych prawicowych rejonach blogosfery. Na lewica.pl byłoby to po prostu przejawem dość taniego koniunkturalizmu.

W kwestii Obamy. Klein całkiem słusznie zauważa, że do centrystów należy przesuwanie centrum. Jak do tej pory, ciągle przesuwali je w prawo, przynajmniej jeśli chodzi o ekonomię. Klein, w innych swoich wypowiedziach, podkreślała, że trudności, na jakie natknie się Obama przy realizacji lewicowej polityki, być może odraczanie w nieskończoność najtrudniejszych kroków, skończyć się może wielkim marazmem społecznym w USA. Dlatego należy skupić się nie na cieszeniu się ze zwycięstwa Barracka Obamy, a zastanawianiu się, jak przebudzenie polityczne amerykańskich mas przekształcić w ruch, który miałby szansę stać się realną, zorganizowaną polityczną siłą, wywierającą na niego nacisk podczas trwania jego kadencji. Tymczasem Obama konstruuje swój przyszły gabinet w oparciu twardogłowych, establishmentowych Demokratów, z którymi ciężko będzie wypracować jakikolwiek systemowy postęp. Nie słyszałem, by Klein wypowiadała się na te tematy. Mówiła, że na Obamę musi być wywierany nacisk ze strony zwykłych ludzi, sformułowała to jednak bardzo lakonicznie. A centrum nie przesunie się na lewo samo z siebie.

Ruch alterglobalistyczny traktuję jako symptom choroby systemu, nie jako remedium. Ponieważ kapitalizm jest od początku swego istnienia organizmem zorganizowanym politycznie, można z nim skutecznie walczyć jedynie poprze zdobycie władzy politycznej. Nie istnieją żadne przykłady długofalowej poprawy pozycji klasy pracującej bez wykorzystania tej ścieżki. Jednak alterglobalizm po prostu rezygnuje z tej ścieżki, a nawet otwarcie ją odrzuca. Ruchy antywojenne, prodemokratyczne, ekologiczne są potrzebne, jednak starania o ustanowienie socjalizmu bez postulowania socjalizmu są pozbawione sensu, ponieważ zawsze stoczą się ku pseudo-rozwiązaniom, bliskim światopoglądowi drobnoburżuazyjnemu. Jeśli ktoś w to wątpi, radzę poczytać Różę Luksemburg, np. „Reforma socjalna czy rewolucja”.

Czytelniczka zastanawia się ,jaką miarę „socjalistyczności” Autor stosuje’. Szczerze mówiąc – najprostszą. Socjalizm oznacza kolektywizację środków produkcji i poddanie ich działania pod demokratyczną kontrolę klasy pracującej. Sądzę, że jeśli dla kogoś taka definicja jest nie do zniesienia, to jej/jego lewicowość jest grubymi nićmi szyta. Poza tym: nie, nie stoję na straży czystości ideologicznej, ani nie specjalizuję się w tropieniu wroga wewnętrznego, w czym celowała inna, do niedawna aktywna lewicowa witryna internetowa. Ja tylko zawsze opowiadam się za większą ilością cukru w cukrze. Trudno za socjalistyczne uznać wystąpienie, w którym ani idea socjalizmu, ani powyższe postulaty się nie pojawiają. A jeżeli Czytelniczce w ogóle nie zależy na socjalizmie, to o co w ogóle to zamieszanie?

Co do roli politycznej samego spotkania (w sensie polityki bieżącej), można je uznać za raczej korzystne, co nie zwalnia mnie z obowiązku krytyki. Opowiedzenie się przeciw komercjalizacji służby zdrowia może w takich sytuacjach skutkować pozytywnym rezonansem.

Teraz o nieco mniej merytorycznych uwagach Czytelniczki. Czytelniczka sugeruje, że mój wpis ociekał jadem, jak rozumiem, w stosunku do Naomi Klein. Obawiam się, że trudności w odróżnieniu ironii od jadu, muszą skazywać niektórych na ograniczenie się do zgłębiania encyklopedii, bo już sięgnięcie po pierwszą lepszą gazetę grozi palpitacją serca. Poza tym, doszukiwanie się „wylewania żółci” w pierwszym akapicie mojego wpisu, gdzie piszę o tym, że na spotkaniu było ciasno, zakrawa – delikatnie mówiąc – na przesadę. W takiej sytuacji wiadomo już, że jad musi się sączyć z każdej kropki, jaką postawię.

Nie odniosę się do prób zdyskredytowania naszej organizacji, GPR, określeń typu „ideologiczni puryści rewolucyjni”, bo kontekst ich użycia świadczy raczej o braku wiedzy o działalności GPR i teorii, na jakiej się opiera. Choć, skoro tak jest, sami pewnie nie jesteśmy bez winy.

Na koniec dwie sprawy. Hucpa oznacza: tupet, arogancję, czasami jakieś bezczelne oszustwo. Wszystko to idealnie pasuje do postawy Bieleckiego. Po drugie, przepraszam, ale nie zamierzam się tłumaczyć z figur retorycznych użytych w tekście, ani z zastosowanej przeze mnie formy publicystycznej. Nie planowałem tego wpisu jako depeszy prasowej.


Paweł Jaworski