Jankesi na drzewo
2011-11-04 11:03:55

Prezydent Ekwadoru, Rafael Correa opuścił salę obrad szczytu iberoamerykańskiego, który miała otworzyć przemówieniem przedstawicielka Banku Światowego Pamela Cox. Correa tłumaczył swe wyjście na czas trwania wystąpienia Cox tym, że gdy po objęciu urzędu prezydenta udał się do Waszyngtonu, aby negocjować udzielenie kredytu, którego wszystkie warunki były już spełnione, ta sama funkcjonariuszka Banku Światowego odmówiła, argumentując to tym, że po zwycięstwie lewicy Ekwador zmienił swą politykę gospodarczą. Po tym incydencie rząd Ekwadoru wydalił ze swego kraju misję Banku Światowego i zerwał stosunki z tą instytucją, która szantażem próbowała wymusić zmianę polityki. Jeden z uczestników szczytu, który odbywał się 29 października w stolicy Paragwaju Asuncion, prezydent Boliwii, Evo Morales poparł gest prezydenta Ekwadoru. Obaj utrzymywali, że jest czymś niestosownym, aby przedstawicielka instytucji, która narzucała całemu regionowi neoliberalną politykę nędzy i neokolonialnego podporządkowania, jako pierwsza zabierała głos na spotkaniu prezydentów krajów Ameryki Łacińskiej. Jest to kolejny incydent na szczycie Iberoamerykańskim, po tym, jak na jednym z poprzednich król Hiszpanii Juan Carlos zapytał prezydenta Wenezueli, Hugo Chaveza: „Dlaczego się nie zamkniesz”.
Ameryka Łacińska prowadzi coraz bardziej niezależną politykę gospodarczą, w miarę jak w kolejnych krajach kontynentu zwyciężają siły postępowe i anty-neoliberalne. Kolejnym przykładem jest ponowne zwycięstwo Cristiny Kirchner, która w zeszłym miesiącu ponownie wygrała wybory prezydenckie w Argentynie. Na szczycie w Asuncion sukcesów w walce z kryzysem gratulował swym latynoskim partnerom premier Hiszpanii Jose Rodriguez Zapatero, wskazując na nasilenie współpracy między krajami regionu, kosztem stosunków z USA. Ideolog tej emancypacji, urugwajski pisarz Eduardo Galeano tak opisuje „demokratyczny” porządek świata regulowanego przez instytucje międzynarodowe. Rząd rządów, Międzynarodowy Fundusz Walutowy to instytucja kierowana przez pięć państw i wydaje rozkazy prawie wszystkim krajom na świecie. Bank Światowy jest bardziej demokratyczny. Kieruje nim aż osiem państw. Mamy też Światową Organizację Handlu (WTO). Jej statut przewiduje, że decyzje podejmowane są w demokratycznym głosowaniu. Jednak w organizacji tej nie doszło nigdy do żadnego głosowania. Ani razu. Korzysta się ze stalinowskiej zasady wyrażania zgody przez aklamację. W poprzedzającej WTO organizacji GATT głosowano raz. Ale okazało się to „złym” doświadczeniem i więcej do tej praktyki nie wrócono. Warto też wspomnieć o Radzie Bezpieczeństwa ONZ, która decyduje, które wojny są słuszne, a które nie. W Zgromadzeniu Ogólnym jesteśmy wszyscy, wszystkie państwa na świecie. Tylko, że Zgromadzenie Ogólne ONZ uchwala jedynie rekomendacje, a nie decyzje. Decyzje należą do Rady Bezpieczeństwa, w której pięć krajów ma prawo weta, za pomocą którego czuwają nad światowym pokojem. Tak się składa, że te pięć państw to główni producenci i eksporterzy broni na świecie. Stany Zjednoczone, Rosja, Wielka Brytania, Francja i Chiny. Najwięksi handlarze bronią na świecie czuwają nad światowym pokojem, konkluduje Galeano.
Już w 1948 George Kennan, jeden z głównych architektów amerykańskiej polityki zagranicznej tak określał sposób realizacji jej celów: „Jeśli mamy utrzymać „dysproporcję” między naszym bogactwem, a nędzą innych, musimy zrezygnować z idealistycznych sloganów i trzymać się „prostych rozwiązań siłowych”. Przez dziesięciolecia wystarczało wspieranie krwawych dyktatur i wysyłanie ekspedycji karnych, żeby zapewnić amerykańskim koncernom zyski i utrzymywanie krajów Ameryki Łacińskiej w „ich nędzy”. Teraz dyplomację kanonierek zastąpiła dyplomacja szantażu międzynarodowych instytucji finansowych takich jak WTO, MFW czy Bank Światowy. Latynosi ze swojej strony zrezygnowali z partyzantki i wyzwalają się spod tego szantażu za pomocą kartki wyborczej i współpracy gospodarczej w regionie.
Rafael Correa został w 2007 roku wybrany na urząd prezydenta w pierwszej turze głosami ponad połowy wyborców, co jest wydarzeniem bez precedensu w historii kraju. Jego zwycięstwo to wynik powszechnego niezadowolenia społecznego z rządów realizujących recepty Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Według danych CEPAL (współpracujący z ONZ Komitet Ekonomiczny Ameryki Łacińskiej) 42% ludności żyło w skrajnej biedzie a 16% na granicy poziomu biologicznego przetrwania. Zrywając z dotychczasową polityką Correa postawił na inwestycje publiczne i walkę z biedą i wykluczeniem społecznym. W rezultacie bezrobocie spadło o 6%, zmniejszyło się rozwarstwienie społeczne, zwiększyła dostępność usług medycznych i edukacji. Prezydent Ekwadoru udowodnił, że zerwanie z dyktatem międzynarodowych instytucji finansowych nie tylko nie powoduje zapowiadanej przez wielu komentatorów ruiny, ale otwiera drogę do rozwoju kraju.
Rafael Correa w swoim przemówieniu inauguracyjnym 15 stycznia 2007 stwierdził, że część długu zagranicznego Ekwadoru jest "bezprawna" ponieważ została zaciągnięta przez reżim wojskowy. Posiadając demokratyczny mandat rzuca wyzwanie Bankowi Światowemu, którego mandat do narzucania polityki gospodarczej krajom zadłużonym jest wątpliwy. Mnie wybrał naród mówi Correa, a kto wybrał Bank Światowy?
Joseph Eugene Stiglitz, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii w 2001, były wiceszef Banku Światowego napisał: „Neoliberalna recepta nie działa. W Ameryce Łacińskiej w latach 90. – gdy większość krajów podążała za wskazaniami MFW – wzrost gospodarczy stanowił ledwie połowę wzrostu osiąganego w latach 50., 60. czy 70.” Dziś wskaźniki wzrostu w regionie, mimo światowego kryzysu, utrzymują się na przyzwoitym poziomie. Nic więc dziwnego, że Latynosi nie chcą już słuchać wykładów pani Cox.
Kiedy w połowie lat dziewięćdziesiątych na Kongres młodzieży socjaldemokratycznej IUSI zaproszono szefa MFW Michel Camdessus, uprzedzono młodych socjalistów, aby byli grzeczni dla gościa, bo to w końcu gość. Zalecenia posłuchali wszyscy z wyjątkiem delegatów z Organizacji Młodzieżowej PPS. Gdy szef MFW wszedł na salę dało słyszeć gromkie skandowanie: „ Wypierdalaj, wypierdalaj”!
Ukradli już wszystko
2011-10-30 07:06:55


Człowiek cierpi, bo nie ma na piwo. To cierpienie można jednak uśmierzyć dość łatwo. Wystarczy dwa złote. Stojak podsklepowy czy taki na przykład „kierownik parkingu”, który nie tylko auto pomoże zaparkować, ale i popilnuje, to typ wyluzowany. On się już nie ściga. Odrzucił wszelką odpowiedzialność, bo „na trzeźwo to się to życie przeżyć nie da”. Niejeden ojciec rodziny patrzący na niego z góry ma gorzej, bo musi wciąż czemuś sprostać i gdzieś zdążyć. A jak wynika ze statystyk „zdążą” i „sprostają” tylko nieliczni. Usłyszałem, niedawno szczery jęk pewnej samotnej matki, która nie dając już rady oznajmiła, że najchętniej dałaby się zamknąć w obozie pracy, żeby już jej wszyscy dali święty spokój.
Wrzesień to dla matek koszmar. Trzeba kupić podręczniki, nowy plecak, kapcie, zapłacić za świetlicę, za basen, na komitet rodzicielski. Nauczyciele cisną dzieci, dzieci cisną rodziców, bo się wstydzą. A ostatnich gryzą psy. Potem jest październik, który już w PRL-u był ogłoszony miesiącem oszczędności i nadpełza kolejna następna tragedia, czyli święta Bożego Narodzenia. Tony żarcia obowiązkowo, choinka i prezenty, więcej dni wolnych, to i zarobek mniejszy. A trzynastki odeszły wraz z minionym ustrojem.
Zaczyna się więc taniec z szablami. Lepsi goście przekraczają limit na karcie kredytowej, dobierają świąteczną pożyczkę, do której reklama zachęca, „bo przecież bardzo ją, je, jego kochasz – to musisz kupić”. Normalsi dzwonią z przerażeniem do Providenta, który staje się na długie miesiące prawie domownikiem, bo co tydzień wpada po stówę lub dwie, które miały być na buty czy zakupy, ale były święta, to trzeba oddać. Dziecko płacze w kącie, bo wstydzi się dziurawych spodni czy butów, a tu za pasem ferie i Wielkanoc. Z okazji, że zmartwychwstał, też trzeba będzie nielicho wydać i zabulić.
Wreszcie zaczynasz się bać dzwonka do drzwi, bo może to Provident, a może komornik czy też już policja, bo te wszystkie pożyczki to był kant, bo dopisałeś jedno, dwa zera do sumy na zaświadczeniu? „Chodź, przyjdź, wystarczy ci dowód i masz małą ratę i dużą kasę!” A teraz policja też chce dowód i „pan pozwoli z nami”. Jak się nie ma, to nie trzeba było pożyczać. Trzeba było nie pić. Nie kupować. Czego? Butów? Dywanu? Telewizor jest na raty. Córka jest w ciąży. Alimenty w terminie. Na wiosnę tatuś wyjdzie. A może ktoś ma? Wystarczy zapłacić i zapomnimy o całej sprawie.
Gdzieś między Sulejkowską, Kawczą i Gdecką. W cieniu najtańszego bazaru w Warszawie przy placu Szembeka wre pracowite życie. Ludzie tanio kupują i tanio sprzedają. Jak danego dnia handluje to ma, jak nie to nie. Są babcie z chrzanem i staruszek z czosnkiem. Im większa bieda tym więcej salonów z automatami do gry, gdzie można utarg czy wypłatę przegrać od ręki. Grają z tych samych przyczyn, co piją. Bo życie jest szare, bo i tak jest tego tak mało, że wstyd to żonie przynieść, a może się rozmnoży…
Wszystko tu jest: lichwa, lombard, paser, komornik, złodziej, czyli gospodarka rynkowa na normalnym przedwojennym poziomie. Nie dotarły tylko kredyty hipoteczne. W tej części miasta ceni się gotówkę, nie płaci podatków ani mandatów. Ale za to wszyscy na Grochowie mają telewizory. I ze zdumienia przecierają oczy. Tu za parę groszy łatwo pójść siedzieć. A tam w Ameryce taką kasę przekręcili i co? Prokurator? Guzik. Państwo mówi, że będzie zwracać. Klientom? Nie, złodziejom będzie zwracać. To znaczy tym, co pożyczali na lewe białka. Normalnie na słupa kredyty załatwiali i interes się bujał, aż ktoś się skapował i na giełdzie zrobiła się totalna obsuwa. I w dodatku nikt za to nie beknie, bo za duże szychy w tym siedzą. Człowieku, sama góra.
Banki ludzi oszukały, fundusze inwestycyjne ludzi oszukały, maklerzy ludzi oszukali. Ludzie kupili domy. Klienci kupili akcje. Wszyscy wszystko stracili. I państwo odda pieniądze. Komu? Ludziom? Nie. Oszustom, bankom, funduszom i maklerom, żeby się interes dalej kręcił a ludzie byli robieni w trąbę. No nie, u nas na Grochowie też się różne kanty robi, ale żeby coś takiego? W życiu!…
„Gazeta Wyborcza” straszy Palikota Ikonowiczem
2011-10-21 10:07:58


Za każdym razem, kiedy dziennikarze pytali liderów partii ubiegających się o mandaty w Sejmie o to skąd wziąć pieniądze na sfinansowanie ich obietnic wyborczych, występowali w roli surowych tropicieli lewicowych pomysłów. Bo gdy tylko jakiś kandydat zająknął się o sięganiu jak mawiał prezes PiS do „głębokich kieszeni” w ruch szła maszynka propagandowa histerycznie tych głębokich kieszeni broniąca. Ośmieszanie, miażdżenie zawstydzanie każdego, kto śmiałby pomyśleć, że bogaci powinni łożyć do budżetu większy odsetek swych dochodów niż biedni wydaje się być zadaniem większości żurnalistów głównego nurtu jak kiedyś obrona aktualnej linii partii komunistycznej. Nie tylko Sejm, rząd i cały system sądowniczy jest po stronie tych, co mają przeciwko tym co nie mają, ale i tzw. czwarta władza, dziennikarze, którzy przypominają najemników, janczarów w służbie mamony i jej właścicieli. Na co dzień klasa wyższa uciska klasę niższą czyli większość obywateli płacąc nędzne wynagrodzenia, podnosząc czynsze ponad miarę, udzielając biedakom lichwiarskich pożyczek, windykując wszystko aż do wdeptania w ziemię niewypłacalnych dłużników. Dziennikarze natomiast mają za zadanie ten system ucisku i wyzysku uzasadniać i bronić przed atakami. W ten sposób coraz rzadziej pełnią oni rolę polegającą na umożliwianiu komunikacji społecznej, swobodnej wymiany poglądów, a stają się politrukami kapitału, oficerami politycznymi nie tylko Platformy Obywatelskiej, ale i całego tego chorego systemu, który pozwala wyrzucać dzieci i chorych na raka na bruk.
Brak lewicy godnej tej nazwy i wynikający stąd brak lewicowych mediów sprawia, że opinia publiczna jest bezbronna wobec tego neoliberalnego prania mózgów. Ludzie w Polsce słabo się orientują w świecie, zwłaszcza, że wiadomości zagraniczne są w naszych mediach spychane na dalszy plan. Dlatego można im wmawiać, że progresywny system podatkowy to jakiś bolszewicki pomysł rodem z PRL, kojarzony z gułagami, a nie norma cywilizowanych, dojrzałych demokracji europejskich. Pomoc społeczna i polityka społeczna to coś, co należy według mediów zastąpić dziewiętnastowieczną charytatywną elegancko ukrywaną pod płaszczykiem organizacji pozarządowych. Kiedy prowadziłem debatę przedwyborczą między Januszem Palikiotem i Piotrem Gadzinowskim z SLD, ten pierwszy zdawał się, mimo swego antyklerykalizmu nie wiedzieć, że większość środków przekazywanych organizacjom społecznym trafia do rąk kościelnych molochów typu Caritas, gdzie udzielenie pomocy często uzależnia się od udziału w kulcie religijnym. Słabo się to jakoś kojarzy z nowoczesnym, przyjaznym państwem. Przyjazne państwo broni słabszych, a nie stoi po stronie paskarzy, lichwiarzy, kamieniczników i spekulantów. Takie państwa w Europie istnieją tylko na Zachód od linii Bugu i media dbają o to byśmy wiedzieli o tym jak najmniej.
Kiedy Janusz Palikot i jego ruch wszedł do Sejmu, komentatorzy, oczywiście prawicowi, bo innych właściwie nie ma, pocieszali się, że będzie dalej biegał z wibratorem, świńskim ryjem i bluźnił na Kościół matkę naszą. To można ekscentrycznemu milionerowi jakoś wybaczyć, ale nie upominanie się o tych, którym się w tym systemie nie wiedzie. Dotychczas SLD nie wychodził z żadnymi pomysłami socjalnymi i był tolerowany. Kiedy jednak Palikot u boku mojej skromnej osoby zaproponował, żeby nie można było licytować ostatniej koszuli, czyli jedynego mieszkania, janczarzy systemu, zaczęli warczeć i groźnie pomrukiwać. Redaktor Gazety Wyborczej, Marek Wielgo w artykule „Palikocie, nie krocz ta drogą”, nie pozostawił żadnej wątpliwości, że prawo do nieograniczonego bogacenia się kosztem ludzkiego cierpienia jest najważniejsze, a zwykli ludzie to motłoch, którego nie wolno bronić. Projekt nie jest wbrew histerii Gazety Wyborczej wcale taki radykalny. Chodzi tylko o to by nie można było zlicytować za długi mieszkania, w którym na jedną osobę przypada 10 metrów kwadratowych powierzchni mieszkalnej, jeżeli to jest jedyne mieszkanie dłużnika. Gdy mieszkanie jest większe po licytacji należy dłużnikowi zostawić kwotę, która pozwoli mu na zakup, takiego niewielkiego mieszkanka. Ale Marek Wielgo uznał, że załamie to rynek kredytów hipotecznych. Że ludzie będą brali kredyty i celowo powstrzymają się od ich spłaty, skoro nie można ich wyrzucić. Nie najlepsze ma zdanie o polskim społeczeństwie, pan redaktor, jeżeli uważa, że ludzie w Polsce są skłonni spłacać swoje zobowiązania tylko pod groźbą znalezienia się na ulicy. Poza licytacją i eksmisją, która jest najbardziej brutalną formą windykacji należności, istnieje przecież egzekucja komornicza na dochodach dłużnika, a ludzie, którzy mają zdolność do zaciągania kredytów hipotecznych takie dochody zazwyczaj mają. W ramach tych kredytów rzadko kupuje się mieszkania tak małe, o jakich mowa w naszej nowelizacji. Więc chodzi tylko o to, żeby ci, którzy stracili pracę, dochody i znaleźli się w trudnej sytuacji, nie stawali się bezdomni. Wreszcie poprawka dotyczy przede wszystkim osób, którym masowo licytuje się własnościowe mieszkania spółdzielcze za długi powstałe z innych tytułów niż kredyt hipoteczny. Mnóstwo ludzi popada w długi z powodu choroby, utraty pracy czy innych nieszczęść i wypadków losowych. Chcemy tylko, by nie musieli zjeżdżając po tej równi pochyłej wykluczenia społecznego spadać na samo dno, czyli mieszkać na ulicy. Ale i to dla redaktora Wielgo to stanowczo za dużo. W jego Balcerowiczowskiej wizji gospodarki rynkowej wszystko jest towarem i podlega żelaznym prawom podaży i popytu. Jeżeli nie ma popytu na czyjąś prace, jeżeli nie potrafi zapłacić za leczenie nie przestając obsługiwać zaciągniętego kredytu, to wyrzucimy go na śmietnik w imię zasady, darwinowskiego doboru naturalnego, który pozwala przetrwać tylko najsilniejszym. Słabsi muszą ginąc, żeby rynek kręcił się dalej.
„Gazeta Wyborcza” nie tyle zajmuje się lewicą, której poświęca ostatnio bardzo wiele miejsca na swoich łamach, co dba o to by żadna prawdziwa lewica w Polsce nigdy nie powstała. Takie ma zadanie i z niego próbuje się wywiązywać dzielnie. Wielgo poświecił cały artykuł na straszenie Palikota Ikonowiczem: „Wyrzućcie ze swoich szeregów Piotra Ikonowicza, idola współczesnych polskich lewaków, który podsuwa wam takie szkodliwe społecznie i gospodarczo pomysły.” I tu kilka koniecznych wyjaśnień:
„Nie jestem w żadnych szeregach Ruchu Palikowa, więc nikt nie może mnie znikąd wyrzucić”, reprezentuję Kancelarię Sprawiedliwości Społecznej, która na, co dzień pomaga eksmitowanym lokatorom. Po drugie, nie jestem lewakiem tylko socjalistą i to takim europejskim. Po to, żeby nikt nie wiedział i nie mógł stwierdzić, co to znaczy, „Gazeta Wyborcza” kłamie i przemilcza od lat. Niedawno młoda dziennikarka Gazety Wyborczej z działu stołecznego napisała artykuł o tym, jak bronię biednej kobiety przed eksmisją. Przed publikacją tekstu zawstydzona wyznała mi, że chciała zacytować moją wypowiedź, ale w Gazecie powiedziano jej, że moje nazwisko nie może się ukazać drukiem na ich łamach. Z panem Michnikiem, siedziałem w tym samym obozie internowania w Białołęce i smutno, mi że nasza wspólna walka o demokrację i wolność słowa zakończyła się fiaskiem.
Głosuj na najsilniejszego!
2011-10-07 12:12:32


Głosuj na najsilniejszego, on ci dopiero porządnie dokopie. W końcu to osiłek. Jeżeli jest ci dobrze głosuj na obóz rządowy. PO i PSL zrobią ci jeszcze lepiej. Jeżeli jednak latem musisz dorabiać zbieractwem grzybów i wszelkiego runa leśnego, to pamiętaj, że przy autostradach nie wolno tych rzeczy sprzedawać. Dylematy, które przed nami kibicami stoją są poważne. Jak wygra Kaczor to Tusk dostanie dożywotni zakaz stadionowy i to jest piękne, ale za to nie będziesz mógł na meczu legalnie walnąć browca. Analogia z kibicami jest bardziej trafna niż myślisz. W końcu my się tylko przyglądamy, a mecz, bramki i kasa za transfery jest ich. Kibic z dala się nie… wtrąca.
Wiele mówi się ostatnio o łamaniu praw obywatelskich. Ale i tu widać światełko w tunelu. Sejm rzutem na taśmę zlikwidował prawa lokatorskie i prawo dostępu obywateli do informacji publicznej, dzięki czemu sprawa się wyjaśniła. Im mniej praw tym mniej łamania. Bo, żeby łamać, trzeba mieć co. Tomasz Lis zapytał w telewizji Kaczora o pistolet, o Angelę Merkel, o bandziora „Starucha”, Macierewicza, w myśl zasady rządzącej debatą publiczną i reklamą : „Osram i wszystko jasne”.
Donald ma złamane serce. To nieodwzajemniona miłość do futbolu tak na niego działa. Więc obiecuje, że jak mu tylko pozwolimy, to to będzie jego ostatni raz. Jak dziecko, które prosi, żeby jeszcze raz włączono karuzelę. A Kaczor? Kaczor jest uśmiechnięty od ucha do ucha. Zupełnie tak jak gdyby sam widok przerażonego premiera sprawiał mu dziką radość. Może wygra, może przegra, ale tej dzisiejszej radochy nikt mu nie odbierze. Jego hasło wyborcze okazało się tak nośne, że przeczytałem wczoraj na autobusie: „Twój kot też zasługuje na więcej – żwirek numer 1 na rynku”. Rynek nie śpi i przedsiębiorcy wykorzystują kampanię PiS do lansowania czegoś, na co każdy polski kot chętnie nasika.
W tej sytuacji coraz trudniej się zorientować na kogo właściwie głosować, skoro sondaże mówią jedno, a mowa ciała skulonego w obawie przed ciosem premiera, drugie. Z pomocą przyjść mi może szmonces: „ Pewien obywatel starozakonny w środku bitwy krzyczy – Niech żyją nasi! A kto? Pyta drugi. No jak to kto? No ci co zwyciężą!”
Minę zwycięzcy ma za to Janusz Palikot, który jadąc w górę mija jadącego w dół Napieralskiego. Facet od kilku lat robi sobie jaja. Ale największe jajo polega na tym, że milioner i niedawny kumpel Tuska jak tylko ogłosił się lewicą, kibice uwierzyli. Nie żebym miał pretensję. Powodem do zmartwienia byłoby gdyby został np. faszystą. Każdy ma prawo do zmiany poglądów, zwłaszcza gdy jest to zmiana na lepsze. Lewica była zawsze biedna, a teraz na naszą stronę przeszło ileś tam milionów złotych zarobionych na prywatyzacji. Mam tylko cichą nadzieję, że jak spełni swoją groźbę i uratuje Tuska przed utratą władzy, to jako wicepremier nie przestanie robić sobie jaj.
Do Business Center Club mam wielki szacunek. Zawsze mówili, że będą dokopywać ludziom pracy i słowa dotrzymywali. Nie dziwota więc, że Grzegorz Napieralski dążący to poprawy własnej wiarygodności z nimi właśnie zawarł pakt przedwyborczy. Wkurzyło to Vincenta Rostowskiego, który nawinie myślał, że biznes to naturalny partner liberałów, a nie rozdającej czerwone jabłka lewicy. Młody przesiąknięty spiskową wizją dziejów aktywista Sojuszu oznajmił mi wczoraj poważnie, że jest „zlecenie” na SLD. Nie zauważył biedak, że „cynglem”, którego do tej roboty wynajęto jest sam Grzegorz Napieralski. Cóż, najciemniej bywa pod latarnią.
Jak zwykle w czasie kampanii do kanonu perswazji agitacyjnej należą przednie brednie poobiednie. Wszyscy więc obniżą nam podatki, żeby tym więcej wydać na zaspokojenie rosnących potrzeb ubożejącego społeczeństwa. Miliony zatrudnionych na czarno nędzarzy, bezrobotnych bez prawa do zasiłku dowiedziało się w ramach kampanii PJN, że dla dobra polskich rodzin będą płacili mniejsze podatki od swoich nieistniejących lub i tak z racji poruszania się w szarej strefie, nie opodatkowanych dochodów. Politycy łaskawie zostawią biedakom pieniądze w kieszeni, jak gdyby nie wiedzieli, że w tych kieszeniach jest już tylko płótno.
Bajko ty moja. I pomyśleć, że ten rozpasany, rubaszny bezpieczny seks 9 października dobiegnie końca. I ci, co wygrają będą przez kolejne cztery lata nas posuwać już bez kampanijnego uśmiechu na ustach.




Więcej człowieka bez obaw w budowie
2011-10-03 09:48:54
Wybór między strażakami Pawlaka, córeczkami Napieralskiego, stadionami Tuska a enigmatycznym „więcej” Kaczyńskiego nie jest wbrew pozorom trudny. Nie kupuję. Nie kupuję tego całego kitu.

„Więcej” czego? Wszystkiego? Pieniędzy? Lustracji? Frustracji? Polityki historycznej? To hasło nie sugeruje zmiany, przełomu tylko kontynuację. A więc może więcej stadionów i autostrad? Ale to miejsce jest już zajęte przez Boba Budowniczego Tuska, który proponuje ludziom, żeby mieszkania kupili sobie na kredyt. Cóż z tego, że mało kogo stać? Oba hasła dwóch głównych konkurentów oznaczają kontynuację. Polska w budowie znaczy tyle, co „tak trzymać! Alleluja i do przodu!, bo partia rządząca zadowolona jest z siebie i podtrzymuje, że mimo iż droga wyboista to kierunek w zasadzie słuszny. W tej sytuacji obietnica, że wystarczy zagłosować na SLD, żeby jutro było bez obaw zakrawa na jakiś żart. Żeby ludzie przestali się bać, ktoś im musi przynajmniej obiecać, że dostaną umowy o pracę na czas nieokreślony, bo większość dziś boi się bezrobocia, które w sytuacji załamania jakiejkolwiek polityki społecznej oznacza nędzę i obsunięcie się do poziomu lub poniżej poziomu biologicznego przetrwania. Żeby przestali się obawiać musi istnieć jakiś system zasiłków socjalnych, który w razie choroby, bezrobocia czy niskich zarobków pozwoli chociaż nie przymierać głodem. Zapobiegnie niedożywieniu dzieci, eksmisjom i wyłączaniu prądu z powodu nie zapłaconych rachunków. I tu pojawia się jak diabeł z pudełka PSL z socjalnymi obietnicami opartymi na trochę spóźnionym odkryciu, że „człowiek jest najważniejszy”. Czy klepiąc wszystkie antyspołeczne posunięcia rządu PO Pawlak nie wiedział, a może jeszcze nie wiedział, że człowiek jest najważniejszy? Jeszcze nie tak dawno minister pracy z ramienia PSL zapowiadała waloryzację progów dochodowych uprawniających do korzystania z pomocy społecznej o 1.5%. Ta sama Jolanta Fedak przyznała, że od czasu, gdy te progi po raz ostatni waloryzowano, czyli od 2006 roku koszty utrzymania wzrosły o 40%. Człowieka zatem Polskie Stronnictwo Ludowe dostrzegło dopiero gdy w obliczu zbliżających się wyborów jego poziom poparcia zaczął niebezpiecznie oscylować w pobliżu 5% progu.

Kiedy tak wszystkie partie parlamentarne na czas kampanii ciążą w lewo obiecując każdemu coś miłego, dziennikarze słusznie pytają skąd wziąć? Podczas poprzednich wyborów Donald obiecał cud. Wydatki budżetowe miały rosnąć, a podatki spadać. W rezultacie dramatycznie zwiększył się obszar biedy, a dług publiczny, mimo wzrostu gospodarczego, poszybował pod niebiosa. Każdy, kto kiedyś miał długi wie, że im gorsza jego sytuacja, na tym gorszych warunkach musi pożyczać. Zatem ograniczenie długu publicznego jest koniecznością, jeżeli nie chcemy pożyczać wszyscy na coraz wyższy procent. Nawet taka potęga jak USA, idąc drogą ciągłego zadłużania państwa, stanęła na skraju bankructwa. W takiej sytuacji są dwa wyjścia. Albo tniemy wydatki socjalne na pomoc tym, którzy przestali sobie radzić, albo podnosimy podatki tym, którzy radzą sobie znakomicie. We Włoszech Senat wprowadził dodatkową, wyższą stawkę podatkową dla najbogatszych pod wpływem strajku i ulicznych protestów. W Polsce pomysł przerzucenia kosztów kryzysu na najzamożniejszą część społeczeństwa nie znalazł zwolenników w żadnej z czterech partii parlamentarnych walczących o mandaty. Wprawdzie prezes Kaczyński napomknął nieśmiało o sięganiu, w ostateczności, do głębokich a nie płytkich kieszeni, ale już na Szczycie Ekonomicznym w Krynicy stękał coś mętnie o ograniczeniu liczby formularzy podatkowych, bez ruszania systemu. Tym razem to PiS wierzy w cuda i obiecuje, że samym dobrym zarządzaniem, porządkowaniem bałaganu, gospodarnością poradzi sobie z kryzysem finansów publicznych. Tak więc od PiS-u Polacy dostaną więcej, ale tego samego. Należy więc bez obaw o jakieś zmiany przyjąć, że proces biednienia biednych i bogacenia się bogatych będzie trwał i nasilał się niezależnie od tego, która z czterech partii dostanie więcej głosów. Cała banda czworga (PO-PiS-PSL-SLD) podziela religię wzrostu, choć mimo, że wzrost wciąż trwa, zwykłemu Kowalskiemu żyje się coraz biedniej.

Prezydent Barack Obama wygłosił przemówienie przed połączonymi izbami Senatu i Reprezentantów, w którym zapowiedział pobudzanie koniunktury za pomocą starych Keynesowskich metod: roboty publiczne, zwiększony transfer socjalny. W Stanach też zbliżają się wybory. Ponieważ nie zapowiedział sięgania do „głębokich kieszeni”, a więc opodatkowania tych, którzy na kryzysie nie tylko nie tracą, ale wręcz zarabiają, Obama obiecał, że nadrukuje więcej pieniędzy. Ten swoisty mini New Deal wzorowany na administracji Roosevelta ma kosztować 447 miliardów dolarów. Poprzednio wydrukowano dodatkowo 700 miliardów by ratować spekulantów i gospodarka pogrążyła się jeszcze bardziej. Teraz może coś z tego wyniknie, skoro Roosveltowi się udało.

Różnica polega na tym, że prezydent USA sięga po śmiałe rozwiązania, podczas gdy nasi politycy trwają w intelektualnym marazmie i samozadowoleniu. PO trzyma się dobrych, „sprawdzonych” recept każdego młodego utracjusza. Jak zabraknie w kasie to można znowu coś z domu wynieść i opylić. Tak jak to uczyniła Pani prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz, która bizantyjskie inwestycje (dwa wielkie stadiony zamiast jednego) zamierza odbić sobie sprzedając między innymi dochodowy i prosperujący SPEC (Stołeczne przedsiębiorstwo Energetyki Cieplnej). PiS nie chce prywatyzować, więc nie ma pomysłu skąd wziąć, a kiedy rządził to właśnie ta partia napełniła głębokie kieszenie obniżając podatki dla najbogatszych.

Trudno się oprzeć wrażeniu, że wszystkie partie parlamentarne myślą na krótką metę, w perspektywie kampanii i co najwyżej jednej kadencji. Wszystkie one też kłamią, co najłatwiej zauważyć porównując pochylanie się nad ubogim w okresie wyborczym, aby go spławić jakimś „spieprzaj dziadu!” po wyborach. Zwykli obywatele stają się dla polityków widzialni w czasie kampanii, aby zniknąć z pola widzenia klasy politycznej do następnych wyborów.

Nie należy się więc dziwić, ze frekwencja zapowiada się słaba, a wielu pokaże władzy język oddając głos nieważny albo popierając któreś z ugrupowań pozaparlamentarnych, którym pracownie badania opinii publicznej nie dają większych szans. Przełomu więc nie będzie, ale może chociaż jakieś niezłe jaja?
Pierdolę, nie głosuję!
2011-09-16 10:01:52
Nikt nie lubi polityków, ale w końcu ktoś na nich głosuje. A kiedy giną w katastrofie, cały naród płacze jak jeden bóbr. Wprawdzie członkowie partii politycznych zarejestrowanych w Rzeczpospolitej Polskiej zmieściliby się na jednym dużym stadionie piłkarskim. Partia rządząca przyznaje się do 50 000 członków, ale w prawyborach mających wyłonić kandydata na prezydenta PO, wzięła udział zaledwie połowa tej liczby. I ta garstka nami rządzi. Rządzi, mimo że jak wynika z pewnego w badania, w którym respondentom przedstawiano listę 36 zawodów: zawód ministra był na liście prestiżowych zawodów na 34 miejscu, posła na Sejm na 35 a działacza partii politycznej na ostatnim 36 miejscu, poniżej takich zawodów jak: goniec (32), czy niewykwalifikowany robotnik budowlany (31).
Co nas łączy z politykami? Oczywiście to, że wszyscy jesteśmy Polakami. Język sztucznej jedności w społeczeństwie szarpanym konfliktami daje władzę holdingowi PO-PiS-SLD-PSL. Tak naprawdę wszystkie konstelacje koalicyjne u władzy są możliwe, bo władza, a nie realizacja jakiegoś programu czy rozwiązania jakiegoś ważnego problemu społecznego jest tu celem. Teraz wszyscy oni udają, że mają jakiś program, ale gdy przyjdzie, co do czego, to zapomną, zawrą koalicję z każdym kto im da posady, a to jak zwykle kończy się dalszą prywatyzacją, bogaceniem się bogatych i ubożeniem biednych. W tej grze wygrywa ten, kto ujawnia najmniej myśli, bo spory dzielą, a władzę zdobywa ten, kto łączy ujadające na siebie strony, a więc „cały naród”. I w tej kategorii bezkonkurencyjny pozostaje Donald Tusk i jego drużyna.
Świat PO to świat kibica, który kibicuje wiecznie zwycięskiej drużynie. Tą drużyną jest Platforma i Polska. Polska i Platforma. Najbiedniejszy bezrobotny zagłosowawszy na PO ma poczucie, że wygrał, bo w tych zawodach postawił na zwycięską drużynę. Nikt nie chce przegrać. Kogo w końcu obchodzą przegrani? Drużyna to nie tylko PO, to Polska – biało-czerwoni. Mamy najlepszych kibiców na świecie, którzy jak włoscy tifosi potrafią zapomnieć na stadionach o problemach dnia codziennego, o osobistych porażkach i niezapłaconych rachunkach. Polska znów wygrywa, cieszy się premier a wraz z nim kibice. Jako jedyni w Unii mamy wzrost gospodarczy. Możemy z góry patrzeć na inne, bogatsze kraje. Bo Polak potrafi.
Partia liberalna, która w swoim programie ma prywatyzację wszystkiego, co się da, sanację finansów publicznych poprzez cięcia budżetowe, a nawet podatek liniowy, prezentuje się jako ugrupowanie całego narodu, unikając starannie pokazywania konfliktów interesów grupowych i nie opowiadając się zbyt wyraźnie po żadnej ze stron konfliktów, gdy do nich dochodzi. Jest jak ojczyzna, jak wielki ojciec, który kocha wszystkie swoje dzieci. Nawet wtedy, gdy się kłócą. Takie zdecydowane zerwanie z językiem ideologii na rzecz języka „moralno-politycznej jedności narodu” lat 70-tych skutkuje stopniową monopolizacją sceny politycznej przez partię Donalda Tuska. Skoro wszyscy jesteśmy Polakami i wszyscy mamy dobre chęci, to wystarczy, że przestaniemy narzekać i wspólnie weźmiemy się do roboty, a tylko patrzeć jak „Polska będzie rosła w siłę, a ludzie będą żyli dostatniej”. Każdy, kto żył świadomie w PRL pamięta jak wielką wagę miało obsadzanie stanowisk I sekretarzy wojewódzkich organizacji partyjnych. Jakiej? No jak to tej jedynej, która jest. To właśnie z pozycji wojewódzkiego, śląskiego barona Edward Gierek wjechał do KC. Dlatego, gdy na początku 2010 r. media zaczęły poświęcać dużą część swej uwagi i czasu na relacjonowanie walki o stanowiska wojewódzkich szefów PO, zabrzmiało to dość znajomo. Tylko obsada regionalna tej jednej partii stała się sprawą publiczną. Stąd już tylko krok do sytuacji, w której mówiąc „partia”, będziemy wiedzieli, że chodzi o PO.
PiS porusza problemy społeczne i „jątrzy” w czasie kampanii, by zaraz po zdobyciu władzy dalej „jątrzyć”, ale już zupełnie nie na temat. Tymczasem SLD na wszelki wypadek trzyma się „in vitro”, zawiera porozumienie przedwyborcze z pracodawcami i dużo mówi o konieczności posiadania programu, którego tak naprawdę nie posiada.
Polityków wszystkich partii w świecie demokracji i wolnego rynku łączy jeszcze zwykły klientelizm, który każe im rządzić w imieniu kapitału, przeciwko ludziom pracy. Najlepiej ilustruje to fakt, że kiedy wychodzą z polityki zajmują lukratywne stanowiska w radach nadzorczych i zarządach spółek. Najgłośniejszy w Europie jest przypadek Gerarda Schroedera, zasiadającego w Zarządzie Gazpromu, w Polsce zaś by podać pierwszy przykład z brzegu, potentat na rynku dewelopperskim JW. Construction miał w swym zarządzie byłą minister budownictwa Barbarę Blidę, a obecnie zatrudnia byłego premiera Józefa Oleksego.
Alexis de Toqueville obawiał się by demokracja nie stała się dyktaturą większości. Dzisiejsza Ameryka ze swoim zinstytucjonalizowanym lobbingiem, pozwalającym, inaczej niż w Europie, w majestacie prawa kupować interesy polityczne, stała się miejscem panowania bogatej mniejszości nad większością, która przegrywa wyścig o pieniądze i pozycje społeczne. W Ameryce, więc większość przegrywa wybory, bo taki panuje tam ustrój. Nikt tam nie udaje, że najważniejsze głosowanie nie odbywa się kartką wyborczą tylko pakietami akcji. W Polsce dzieje się tak za plecami opinii publicznej. Część ludzi to już przeczuwa i rezygnuje udziału w tej farsie.
9 października nie oddam głosu. Żeby wybrać trzeba mieć w czym wybierać. Tymczasem istniejące partie niewiele się od siebie różnią i wszystkie bez wyjątku przychodzą do nas, co cztery lata po mandat do rządzenia, aby robić nam „wbrew”. Potem, kiedy prowadzą w naszym imieniu wojny w Afganistanie i Iraku, „uzdrawiają” finanse publiczne kosztem najbiedniejszych, obniżają podatki najbogatszym, prywatyzują, słowem robią wszystko żeby nam pokazać, w jak głębokim poważaniu” mają nas, większość polskiego społeczeństwa powołują się na to, że zostali wybrani w demokratycznych wyborach. Jeżeli zestawimy politykę wszystkich dotychczasowych rządów po 1989 roku, to okaże się, że w najważniejszych kwestiach, działały one odwrotnie niż wynikałoby to z badań opinii publicznej. Niezadowolonym zaś mówi się: ”Trzeba było iść na wybory, to polityka rządu byłaby inna”. Albo: „trzeba było głosować na tych, a nie na tych”. W końcu wiele osób, które miotały się pomiędzy głosowaniem na różne zdawałoby się opcje polityczne, doszło do wniosku, że to wszystko jedno zło. Ja należę właśnie do tej grupy. Oczywisty wniosek, jaki wypływa z doświadczeń ostatnich z górą 20 lat brzmi: „ONI, ONI WSZYSCY, NAS NIE REPREZENTUJĄ”.



Komornik
2011-09-01 07:59:39
Ja nic nie czuję. Wisi mi, panie doktorze. Wszystko mi wisi. Nawet jak na mnie krzyczą, to ja i tak jakiś taki jestem jak ta ryba. Mówią, że to jest zawodowe wypalenie. Ale czy ja wiem? Dalej chodzę, na czynności, piszę protokoły. Sumienny jestem i z kasą mi idzie. Ale nie czuję, żeby życie miało smak. Kiedyś to przeżywałem, złościli mnie ci ludzie, bo nie rozumieli, że ja tylko prowadzę egzekucję. To sąd rozstrzyga, wierzyciele żądają, a ja już tylko stawiam kropkę nad „I”. Oni mnie za to winili i mnie to wkurzało. Ale było lepiej. Napiłem się z kolegami, pożartowaliśmy i jakoś wracałem do normy. A teraz już nawet nie piję. Nie smakuje mi, nie potrzebuję się rozładować, bo wcale nie jestem spięty. Mówią, że jestem bez serca. I ja też tak myślę, no bo jak bym miał serce to coś bym czuł. Ale nie mam się za złego człowieka. Tylko tak jakoś mi nijak jest. Opowiadałem żonie jak ta mała dziewczynka na mnie patrzyła takimi wielkimi przerażonymi oczami i żona płakała i mówiła, żebym to rzucił. A ja nic, zimny. Teraz, co dzień mam eksmisje. Robię wszystko zgodnie z przepisami. Ktoś to musi robić. Tłumaczyłem jej, że dom spłacamy, że takiej drugiej roboty to ze świecą szukać, ale jakaś taka się zrobiła milcząca. Kiedyś bym kwiaty przynosił, rozśmieszał ją, A ja tak patrzę jak ona jest coraz dalej i dalej i jak we śnie, nawet palcem nie ruszam. Są takie sny, że człowiek widzi coś strasznego i ani drgnie, żeby temu zapobiec, jakby był przymurowany. No i ja tak mam tylko, że na jawie. Niby wiem, że jak odejdzie będzie mi gorzej, ale sam już nie wiem, bo stałem się obojętny jakiś. Tak to ona kazała mi tu przyjść. Mówiła, że jestem, chyba chory, że takie rzeczy robię i w ogóle dziwnie się zachowuję. Czy pan też tak myśli panie doktorze? Czy ze mną jest coś nie tak? Nie, no nie robię nic nadzwyczajnego. Wszystko jak należy. Mam dużą praktykę, każdy mnie poleca, bo wiadomo, że jak ja prowadzę czynności, to wszystko robię aż do końca i w terminie wyznaczonym. Chociaż z tym jednym, takim chorym, to się zrobiła chryja, że w telewizji pokazali. Ale on i tak by umarł, w końcu to obojętne w mieszkaniu czy w szpitalu. Przecież przeze mnie tego raka nie dostał. Kazali wyeksmitować, to się go zawiozło do szpitala. Tak już widać mu było pisane. Tylko ta redaktorka nie chciała się ode mnie odczepić. Koniecznie chciała wiedzieć, co wtedy czułem, bo on spadał i trzeba go było do krzesła przywiązać paskiem taki słaby był klient. A ja jakoś tak nie umiałem jej się przyznać, że w ogóle ostatnio niewiele czuję. Jakoś tak głupio mi było się przyznać. A ona pytała i pytała. W końcu skłamałem, że było mi przykro, że ten człowiek tak źle się czuje. Teraz mówią, że go zabiłem. Ale mi to wisi. Niech gadają. Ja, papiery mam w porządku, a jakbym coś złego zrobił, to by mnie ukarali, a nie dali pochwałę. Chociaż czasami mi się zdaje, ze gdybym naprawdę kogoś zabił, to też by mi to wisiało. Ja panu te historie opowiadam nie dlatego, żebym się przejmował. O co to, to nie! Tylko chciałbym, żeby pan doktor miał materiał do diagnozy. Ja nawet nie wiem do końca czy chcę wyzdrowieć. I znowu czuć ten gniew, radość i mieć te wszystkie inne uczucia. Mówią, że może to depresja. Ale ja przecież nie leżę całymi dniami w łóżku w oczami w słup, jak ci wariaci, tylko normalnie chodzę do pracy. Pracę mam lekką, umysłową. Dobrze zarabiam, zdrowy jestem. To co mi jest panie doktorze. Co mi jest?
Gdyby wybory mogły coś zmienić już dawno by ich zakazano
2011-08-26 11:23:41

9 października nie oddam głosu. Nie, nie jestem anarchistą. Wcale też nie uważam, że nie należy się zajmować polityką. Polityka przecież, na co dzień zajmuje się nami. Kształtuje nasz los i nie ma sposobu, żeby się przed tym uchronić. Jednak żeby wybrać trzeba mieć w czym wybierać. Tymczasem istniejące partie niewiele się od siebie różnią i wszystkie bez wyjątku przychodzą do nas, co cztery lata po mandat do rządzenia, aby robić nam „wbrew”. Potem, kiedy prowadzą w naszym imieniu wojny w Afganistanie i Iraku, „uzdrawiają” finanse publiczne kosztem najbiedniejszych, obniżają podatki najbogatszym, prywatyzują, słowem robią wszystko żeby nam pokazać, w jak głębokim poważaniu” mają nas, większość polskiego społeczeństwa powołują się na to, że zostali wybrani w demokratycznych wyborach. Jeżeli zestawimy politykę wszystkich dotychczasowych rządów po 1989 roku, to okaże się, że w najważniejszych kwestiach, działały one odwrotnie niż wynikałoby to z badań opinii publicznej. Niezadowolonym zaś mówi się: :”Trzeba było iść na wybory, to polityka rządu byłaby inna”. Albo: „trzeba było głosować na tych, a nie na tych”.
W końcu wiele osób, które miotały się pomiędzy głosowaniem na różne zdawałoby się opcje polityczne, doszło do wniosku, że to wszystko jedno zło. Ja należę właśnie do tej grupy. Oczywisty wniosek, jaki wypływa z doświadczeń ostatnich z górą 20 lat brzmi: „ONI, ONI WSZYSCY, NAS NIE REPREZENTUJĄ”. Przed każdymi wyborami dostaję mnóstwo telefonów od ludzi, którzy przypominają sobie o moim istnieniu, gdy nadchodzą jakieś kolejne wybory. Jedni pytają czy nie mógłbym im załatwić miejsca na jakiejś liście wyborczej, drudzy, reprezentują komitety wyborcze i proponują start, chcą, żebym im dostarczył kandydatów na ich chude listy. Wszyscy oni pchają się do władzy, choć w okresie między jednymi, a drugimi wyborami, nie robią nic, co by te ich dążenia uzasadniało. Łączy ich wiara, że są przeznaczeni do wyższych celów, niż codzienna walka o każdego człowieka, żmudna praca u podstaw, która pozwala społeczeństwo organizować przeciwko niskim płacom, niesprawiedliwym zwolnieniom z pracy, eksmisjom, lichwie, itd. Oni wierzą, że można czegoś dokonać tylko i dopiero wtedy, gdy zasiada się na jakiejś rządowej klub samorządowej posadzie, sprawuje mandat radnego, burmistrza, prezydenta miasta, posła, senatora czy euro deputowanego. Ponieważ jestem człowiekiem uprzejmym, to nie spławiam moich rozmówców, tylko nieodmiennie proszę ich o kontakt, zaraz po wyborach. W końcu wiele można i trzeba razem dla ludzi dokonać, żeby mieć śmiałość prosić ich o głosy. Niestety, po wyborach już nie dzwonią, aż do następnych.
Trzeba by zapytać, jak to się dzieje, że mimo istnienia formalnej demokracji, większość przegrywa wszystkie wybory. Nietrudno zauważyć, że dzieje się tak z powodu braku aktywności politycznej obywateli, którzy zostawiając swoje najważniejsze sprawy w wyłącznej kompetencji zawodowych polityków, tracą na nie jakikolwiek wpływ. Tak więc ONI nas nie reprezentują, bo MY nie jesteśmy zaangażowani politycznie. Istniejące partie polityczne nie mając na karku „oddechu mas”, nawet mas członkowskich, bo wszyscy członkowie wszystkich partii politycznych w Polsce z łatwością zmieściliby się na stadionie narodowym i zostałyby jeszcze wolne miejsca, partie służą interesom elit, korporacji, banków, słowem potężnych i bogatych. Znakiem czasu jest przedwyborcze porozumienie zawarte przez Sojusz Lewicy Demokratycznej z Business Center Club. Pracodawcy, w odróżnieniu od pracowników są znakomicie zorganizowani. To właśnie pracodawcy i korporacje finansują znacznymi sumami kampanie wyborcze wszystkich bez wyjątku liczących się w grze ugrupowań politycznych i nie robią tego bezinteresownie.
Politycy z pierwszych stron gazet, kiedy wychodzą z polityki zajmują lukratywne stanowiska w radach nadzorczych i zarządach spółek. Najgłośniejszy w Europie jest przypadek Gerarda Schroedera, zasiadającego w Zarządzie Gazpromu, w Polsce zaś by podać pierwszy przykład z brzegu, potentat na rynku dewelopperskim JW. Construction miał w swym zarządzie byłą minister budownictwa Barbarę Blidę, a obecnie zatrudnia byłego premiera Józefa Oleksego.
Oczywiście, że nie wzywam do bojkotu wyborów. Do bojkotu polityki. Uważam tylko, że udział w wyborach zwykłego obywatela jest jedynie aktem upokorzenia, bo wybieramy wyłącznie, kto nas będzie dalej krzywdził i olewał, służąc interesom korporacyjnym, a nie społecznym. Nie można jednak zagłosować zgodnie z własnym i ogólnospołecznym interesem tak długo, jak długo nie powstanie ruch, ugrupowanie masowe, w którym decydować będzie człowiek, a nie pieniądz. Od kilku lat biorę udział w oddolnej inicjatywie społecznej noszącej nazwę Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej. Organizujemy też Ruch Sprawiedliwości Społecznej, który opiera się na zasadzie art. 2 Konstytucji RP: „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawa realizującym zasadę sprawiedliwości społecznej”. Jednym z głównych celów Ruchu jest doprowadzenie do powstania taniego budownictwa czynszowego. Główną przeszkodą są tu interesy deweloperów i banków, które na biedzie mieszkaniowej i spekulacyjnie zawyżonych cenach mieszkań zarabiają kokosy. Na co dzień, a nie z okazji wyborów bronimy w sądach, przed urzędami ludzi zagrożonych eksmisją, zwolnieniem z pracy i jesteśmy w naszych działaniach skuteczni. Żeby społeczeństwo weszło na scenę i zrobiło porządek potrzeba niezliczonej ilości działań oddolnych, które stworzą ruch silny nie pieniędzmi, których nikt nam nie da, tylko ilością. Jest nas więcej i w końcu ich przegłosujemy. Jest tylko jeden warunek. Musimy się zrzeszać. Udział w wyborach, który nie jest uwieńczeniem codziennej pracy na rzecz dobra wspólnego, to aktywność pozorna zgodna z koncepcją demokracji raz na cztery lata. Przyjdzie jednak dzień, kiedy nie będziemy mieli wątpliwości, że na wybory trzeba pójść i głosować, ale nie na osoby czy partie, tylko na program, który wyzwoli nas od biedy, wyzysku, arogancji władzy.
O grzechu pychy, czyli papież w Madrycie
2011-08-21 13:27:49
Hiszpanie tłumnie wyszli na ulice, żeby zaprotestować przeciw bajońskim sumom, jakie ich rząd, określający się jako socjalistyczny, wydał na pielgrzymkę papieża Benedykta XVI.. Papież wyraził solidarność z biedkami, którzy w kraju ogarniętym kryzysem i ponad 20-procentowym bezrobociem, cierpią niedostatek i nędzę, ale do faktu, że na jego pompatyczny pobyt budżet hiszpański wydał gigantyczne pieniądze, których zabraknie na pomoc potrzebującym się nie odniósł. Słowa współczucia nic nie kosztują. Protestujących policja hiszpańska niemiłosiernie pałuje, a rachunek za działania tej policji zapłacą między innymi sami pałowani.

Nie jestem wierzący i nie rozumiem, dlaczego katolicy mają potrzebę urządzania milionowych zgromadzeń. Nie odmawiam im jednak do tego prawa i mogę zrozumieć, że te potrzeby duchowe, które zaspokajają modląc się, śpiewając i skandując gromadnie są ważne, choć nie przypuszczam żeby ważniejsze niż nakarmienie głodnych. Uważam jednak przede wszystkim, że związki wyznaniowe powinny same płacić rachunki za swoje gigantyczne imprezy. Jakoś świadkowie Jehowy gromadzący się na stadionach nie wyciągają ręki po wdowi grosz tylko załatwiają to we własnym zakresie, a po każdej takiej imprezie stadion jest lepiej wysprzątany niż był przed.

Nie jestem wojującym antyklerykałem i szanuję uczucia religijne i wiarę bliźnich. Myśl o wzajemnym poszanowaniu przekonań wierzących, innowierców i nie wierzących to także dorobek jednego z soborów, nie obcy doktrynie Kościoła katolickiego. Poszanowanie oznacza jednak więcej niż słowa. Człowiek innej wiary czy przekonań nie powinien używać państwowego aparatu przymusu do wyciągania pieniędzy z kieszeni podatników nie podzielających ich przekonań religijnych na potrzeby swojego kultu. Temu właśnie służy postulat rozdziału Kościoła od państwa. Prosząc was drodzy parafianie, abyście modlili się za swoje nie chce bynajmniej w jakiś sposób obrazić waszych uczuć, ani deprecjonować waszej wiary. Ja akurat jestem humanistą i wierzę w człowieka. To powinno nas humanistów łączyć z chrześcijanami, dla których człowiek został stworzony na obraz i podobieństwo… Jednak jakoś nie łączy. Papież, który daje się obwozić za pieniądze odjęte od ust biednym po madryckich ulicach woli widzieć ludzi klęczących niż najedzonych. On z pewnością humanistą nie jest.

Inaczej niż brazylijski biskup Helder Camara, który zwykł mawiać: „ Kiedy daję jałmużnę biednym nazywają mnie świętym. Kiedy pytam, dlaczego są biedni? oskarżają mnie o komunizm”. Kościół matka nasza w Polsce poświęca biednym wiele uwagi w ramach działalności charytatywnej, jednak rachunki za tę działalność płacą obywatele w swoich podatkach. Jakość i efektywność tej pomocy jest wątpliwa i śmiem twierdzić, że jest wiele wypadków, w których Kościół na tej działalności po prostu zarabia. Jednocześnie sposób traktowania biednych i bezdomnych raczej utrwala ich społeczne wykluczenie niż pozwala im się podźwignąć. Świadczą o tym choćby pół więzienne regulaminy w przytułkach dla bezdomnych. Dlatego wolałbym, aby budżetowe pieniądze przekazywane z budżetu publicznego na filantropijną działalność Kościoła, były wydawane na profesjonalną, państwową działalność socjalną, która ma również te zaletę, że jest świecka, bo modlitwa przed darmowym posiłkiem musi być dla nie wierzących biedaków nie lada upokorzeniem. Dlaczego ludzie, którzy przez całe życie płacili podatki, za które Kościół żył dostatnio, mają wtedy, kiedy popadną w nędze wynikłą z transformacji ustrojowej, żebrać u tych, których swą praca tuczyli? Nie rozumiem i nie wybaczam.

Na jednym z madryckich transparentów przeczytałem: „Bóg tak, papież nie!” I nie chodzi tu o konkretną osobę tylko bezwstydny przepych instytucji, która głosi miłość bliźniego. Nie można się wykręcać zwyczajowym „Bóg zapłać”. Trzeba płacić za przyjemności koledzy pielgrzymi.

Społeczeństwo głuchoniemych
2011-08-18 08:01:57


Eugene Victor Debs, jeden z założycieli amerykańskiego ruchu związkowego z początków XX wieku zawdzięczał swoje drugie imię czczonemu w jego rodzinie Wiktorowi Hugo. Związkowcy, socjaliści, wizjonerzy, zmieniacze świata, którzy nieśli ze sobą postęp społeczny byli najczęściej wyrosłymi z prostego ludu samoukami i intelektualistami. Mimo ogłupiającej, bydlęcej pracy podejmowanej zwykle przed osiągnięciem pełnoletności, a nierzadko w dzieciństwie, znajdowali siłę i czas by czytać książki. Gwałtowne i łapczywe zetknięcie się z dorobkiem najwybitniejszych umysłów sprawiało, że w czasach niewyobrażalnego zniewolenia, ludzie skazani na niewolę potrafili poszerzyć swoje horyzonty i żyć życiem ludzi wolnych. Bici, zamykani do więzień, zwalniani z pracy, to oni wytyczali nowe horyzonty naszej cywilizacji.
Kiedy chodziłem do liceum, w latach 70-tych XX wieku, w każdym robotniczym domu były półki z książkami. Ukazanie się nowej pozycji na rynku wydawniczym było powodem ożywionych dyskusji wśród uczniów. Ich kupowanie było powszechnym zwyczajem, a były takie, na które mimo olbrzymich w porównaniu z dzisiejszym czasem nakładów, trzeba było „polować”. Młodzi ludzie szpanowali raczej znajomością prozy Cortazara czy Gombrowicza, niż materialnymi sukcesami rodziców. Popisywanie się zamożnością spotykało się raczej z drwiną niż podziwem, bo wśród materialnej mizerii PRL-u kwitło bogactwo duchowe i intelektualne. Dorastając niczym koklusz czy świnkę przeżywaliśmy kolejno romantyzm, pozytywizm, młodopolskie uniesienia i egzystencjalne rozdrapy. Ludzie komunikując się nawiązywali kontakt za pomocą cytatów literackich, tak jak dzisiaj cytują debilne powiedzonka z reklam telewizyjnych. Naszym kodem kulturowym była literatura, a nie techniki sprzedaży.
Dziś osoba, która nie ma w domu telewizora (a są na szczęście jeszcze takie osoby) ma kłopot z nawiązaniem komunikacji z bliźnimi. Po rozstrzygnięciu dylematu nakreślonego przez bożyszcze mojej młodości Erich Fromma „mieć czy być” na korzyść „mieć”, społeczeństwo skupiło się na gromadzeniu rzeczy, tak jak kiedyś gromadziło myśli i przeżycia. Przy czym duża część społeczeństwa musiała z konieczności skupić się na materialnej sferze życia, gdyż ma kłopoty z zaspokojeniem podstawowych potrzeb życiowych, podczas gdy mniejszość koncentruje się na gromadzeniu nadmiaru dóbr, próbując nimi zapełnić coraz większą pustkę duchową i intelektualną.
Dziś, kiedy powoli wracamy do stosunków pracy i płacy z przełomu wieku XIX i XX, szansa, że społeczeństwo postawi skuteczny opór jest mniejsza, bo nie istnieje świat myśli, który umożliwiałby intelektualny opór wobec władzy bogatych nad biednymi, dyktatu korporacji nad demokracją. W społeczeństwie telewidzów mamy do czynienia z coraz bardziej absolutną kontrolą umysłów. Katastrofalne dane dotyczące czytelnictwa wyjaśniają aż nadto dlaczego Polacy, którzy byli kiedyś narodem buntowników stali się społeczeństwem konformistycznym i posłusznym, prezentującym nawet w badaniach socjologicznych zadowolenie z życia, które w świetle coraz bardziej alarmujących raportów z badań GUS i EUROSTATU i poszerzaniu się sfery ubóstwa, jest coraz bardziej gówno warte.
Najważniejszą, trwałą formą wykluczenia społecznego, jakie nastąpiło w wyniku zmiany ustroju, jest wykluczenie kulturowe. Trudno sobie dziś wyobrazić, że kiedyś jednym z ważnych powodów zamieszek i rozruchów było przedstawienie teatralne, na które „waliło” całe miasto. Trudno wyobrazić sobie kolejki po bilety do teatru, bo dziś ich repertuar jest raczej wodewilowy, a teatr i opera stały się miejscami, w których nowobogaccy porównują ubrania. Żeby określić, co z życiem kulturalnym i duchowym społeczeństwa robi telewizja publiczna zarządzana jak kiosk z kapuchą, wystarczy przypomnieć, że transmisję z konkursu szopenowskiego zepchnięto do niszowego kanału Kultura o żałośnie niskiej oglądalności.
Niemiecki okupant robił wszystko, żeby zniszczyć duchowe i umysłowe podstawy narodu polskiego. Sprowadzić Polaków do roli bezmyślnej, zbydlęconej siły roboczej. Społeczeństwo polskie stawiło jednak skuteczny opór. Życie kulturalne, tajne komplety, wszystko to kwitło w podziemiu, mimo że zagrożone karą śmierci. Polska kultura przetrwała nawet stalinowską indoktrynację, aby po 1956 roku wybuchnąć wspaniałą literaturą, filmem, plakatem, teatrem. Nauczeni czytać, pisać, chodzić do teatru i myśleć Polacy buntowali się przeciw cenzurze i uciskowi politycznemu Moskwy. W końcu zwyciężyliśmy, aby ponieść ostateczną klęskę. Książek, których już nikt nie czyta, nie trzeba cenzurować. Władza kapitału nad ogłupiałym i ogłupianym społeczeństwem jest niemal absolutna. Więzi społeczne usychają wraz z utratą tego najważniejszego wspólnego kulturowego kontekstu. Coraz mniej liczni inteligenci nie są rozumiani, bo odwołują się do myśli i lektur, mówią skrótami, których większość już nie rozumie. W nudnych debatach telewizyjnych dziennikarze i politycy operują miałkimi faktami, nie osadzonymi w żadnym spójnym systemie wartości czy przemyśleń. Dyskusje te niczego nie wyjaśniają, bo rozmawiający odznaczają się wyjątkowo niską wiedzą i kulturą, które zastępują agresją i pozerstwem. Wyższe uczelnie wypuszczają na świat całe pokolenia chamów i prostaków, których motywacja jest wyłącznie ekonomiczna, a wiedza specjalistyczna i oderwana od najistotniejszych potrzeb istoty ludzkiej. Wiedza stała się towarem, który się nabywa po to, by móc nabywać więcej towarów, najchętniej luksusowych. Jak wieszczo pisał Jose Ortega i Gasset „…umysły przeciętne i banalne, wiedząc o swej przeciętności i banalności, mają czelność domagać się prawa do bycia przeciętnymi i do narzucania tych cech wszystkim innym”. Człowiek masowy ery postindustrialnej jest skazany na niewolę, bo o wolności, prawdziwej wolności o jakiej pisze Erich Fromm, można się dowiedzieć tylko z książek. Bez nich jesteśmy głuchoniemi i bezwolni.



Ulice, nowa Agora "oburzonych"
2011-08-05 09:24:30
W Hiszpanii setki tysięcy „oburzonych” młodych ludzi wychodzi na ulice, aby żądać równych szans, szans na jakiekolwiek mieszkanie, pracę, godność. Nikt za tym nie stoi. Żadna siła polityczna, choć wiele partii próbuje, nie potrafi tego wybuchu niezadowolenia i protestu skapitalizować, skanalizować, oprawić w ramki i wystawić na swoje listy wyborcze w zbliżających się wyborach do parlamentu. Ruchem kierują jego uczestnicy. Decyzje podejmuje się na ulicznych zgromadzeniach. Kiedy policja likwiduje na madryckim placu Puerta del Sol punkt informacyjny ruchu, nie wiadomo skąd nagle na ulicy pojawia się dziesięć tysięcy „oburzonych”, by protestować, skandować, śpiewać i przemawiać. Hiszpania jest jednym z najbardziej policyjnych krajów UE. Policja od czasów faszystowskiej dyktatury generała Franco, nigdy nie była defaszyzowana. Istnienie ETA stało się dobrym pretekstem do oskarżania o terroryzm każdego, kto się wychyli. Jednak ruch „oburzonych” nie ma kierownictwa, które by można wsadzić i o coś oskarżyć. To żywioł, wobec którego represyjne państwo jest bezradne. Bo na ulice wychodzi stracone pokolenie, które wie, że „w swoim pieprzonym życiu, nigdy nie będzie miało cholernego mieszkania”, jak głoszą napisy trzymane przez tysiące młodych ludzi cierpliwie wysiadujących wzdłuż eleganckiego bulwaru Ramblas w Barcelonie. Przy dwudziesto procentowym bezrobociu, jeszcze wyższym wśród młodych, zawsze jest dość ludzi, którzy nie mają nic innego do roboty jak walczyć z systemem, który wyklucza coraz większą część społeczeństwa, aby ci na górze mieli jak w raju. Na ulicach odbywają się nie tylko protesty, ale i komunikacja społeczna. Zamiast siedzieć przed telewizorami i łykać korporacyjny kit młodzież potrafi na jakimś placu w centrum Madrytu godzinami słuchać opowieści, o tym jak beznadziejnie żyje się w zapadłej dziurze kilkaset kilometrów od stolicy. Niczym Ghandi „oburzeni” wędrują po kraju i wymieniają prawdziwe informacje o tym jak się żyje, o niesprawiedliwościach, śmieciowych umowach, wyzysku, korupcji.
Politycy skupionej wokół Hiszpańskiej Partii Komunistycznej Izquierda Unida (Zjednoczona Lewica) zapraszają „oburzonych” na swe listy wyborcze argumentując, że te postulaty i ten ruch powinien mieć swoją reprezentację Kortezach. Na zdrowy rozum wydaje się, że mają rację. Cóż może wyniknąć z ciągłego wiecowania i manifestowania, jeżeli nie przełoży się to na wynik wybiorczy, wpływ na decyzje, ustawy, budżet? Nawet ETA wyrzekła się przemocy, by próbować walczyć o niepodległość Kraju Basków na drodze parlamentarnej. A „oburzeni”? Oni nie wierzą w ten system. I to mimo wszystko może okazać się większą wartością niż kilka mandatów w Parlamencie i kolejne rozczarowanie. Siłą „oburzonych” jest ich gniew i całkowita odporność na propagandę przy pomocy, której establishment utrzymuje zwykle społeczeństwa w posłuszeństwie, mimo iż władza służy mniejszości przeciwko interesom większości, bo większość zawsze przegrywa wybory. Im dłużej trwa wrzenie nie kontrolowane przez partie walczące o zwiększenie swego udziału w niesprawiedliwym z zasady systemie demokracji burżuazyjnej i wolnego (korporacyjnego) rynku, tym większa szansa na zakwestionowanie tego systemu. W tym kontekście, „oburzonym” nawet komuniści, którzy wpasowali się w ten zgniły system wydają się za mało radykalni, a więc po prostu niewiarygodni. Ku narastającemu przerażeniu elit „oburzeni” nie wybijają szyb, tylko debatują. Agorą, ośrodkiem krystalizacji jakiejś części hiszpańskiej opinii publicznej nie jest już telewizja i parlament, tylko ulica. Policja potrafi kontrolować ruch tłumu, który urządza zadymy. Temu służą najbardziej wyrafinowane technologie, monitoring, prowokacje. Nie sposób jednak kontrolować odbywającej się na ulicach wymiany myśli.
Prędzej czy później hiszpański ruch „oburzonych” będzie musiał przybrać jakieś bardziej zorganizowane formy, struktury. Ale im dłużej trwa obecny stan pełnej demokracji bezpośredniej, tym trwalszy będzie efekt w postaci demokratycznych nawyków, braku podatności na manipulacje, zdolność kontroli i wymiany przedstawicieli, gdy tylko skrewią.
Tęsknota za prawdziwą, ludową demokracją kazała grupie gdańskich anarchistów powołać lokatorski ruch „Nic o nas bez nas”, który z powodzeniem wyprowadza na ulice setki oburzonych drastyczną podwyżką czynszów, pakowaniem ludzi biednych do kontenerów, lokatorów w ramach tzw. ”marszów pustych garnków”. Strajki generalne, greckie zadymy, blokady eksmisji od Polski po Hiszpanię i coraz częstsze uliczne debaty obywatelskie to znak dojrzewania ruchu oporu wobec oficjalnych kłamstw, które za pomocą korporacyjnych mediów usiłują przekonać pokrzywdzoną większość, że uprzywilejowana mniejszość zagarnia owoce ich pracy w imię racjonalnego, rynkowego efektywnego systemu ekonomicznego, dla którego nie ma i nie może być żadnej alternatywy.
27 sierpnia spotkamy się znowu w Gdańsku na kolejnym Marszu Pustych Garnków. Spotkamy się i będziemy maszerować i rozmawiać w gronie ludzi, którzy nie wierzą już w telewizyjne i gazetowe kłamstwa. A z chwilą, kiedy przestali wierzyć zaczęła się ich wolność, wolność, która szerzyć się będzie jak pożar prerii, aż do wyzwolenia, aż do przemiany społecznej.
Od normalizacji do normalności
2011-07-31 08:32:43

Ukształtowany po 1989 roku system społeczno-polityczny i gospodarczy legitymizują wybory, demokracja. Jeżeli więc ten nowy, lepszy świat nie jest taki jak by sobie ludzie życzyli, to zawsze można wzruszyć ramionami i powiedzieć, że za tym właśnie oddawali swoje głosy w minionym dwudziestoleciu. Czyżby? Każda wielka zmiana systemowa ma swój manifest. Jakieś wyznanie wiary, które obiecuje owe złote góry, które są tuż, tuż za linią horyzontu i wystarczy nie ustawać w marszu, aby tam dojść. Taki manifest jest też ukazaniem nowych żelaznych zasad, priorytetów, aksjologii nowego lepszego ustroju. Jednak tym razem było inaczej. Nie mieliśmy, bowiem tworzyć nic nowego, tylko powrócić do „normalności”. Owo odwołanie do „normalności” od początku brzmiało mi złowrogo, bo sięga po ten motyw władza niekoniecznie bardzo demokratyczna. I jeszcze miałem w uszach słowa generała Jaruzelskiego o „normalizacji” z okresu stanu wojennego. Tak czy inaczej pojęcie „normalności” słabo nadaje się na sztandary, więc manifestu nie było. Była za to terapia szokowa. I tu znowu niemiłe reminiscencje. Po ogłoszeniu stanu wojennego premier Mieczysław F. Rakowski oświadczył zachodnim dziennikarzom na konferencji prasowej, że „stan wojenny wprowadzono, by polskie społeczeństwo zaszokować.” „W przypadku mojego klienta to się udało” stwierdził na sali sądowej mój adwokat, gdyż sposobem na wyciagnięcie mnie z aresztu było powołanie się na wywołany zdarzeniami grudniowymi „stan ograniczonej poczytalności”, co miało uwolnić mnie od konsekwencji złamania kilku artykułów dekretu o stanie wojennym. Poczynania Jaruzelskiego w 1981 r. i Balcerowicza na początku lat 90-tych odczytujemy w nowym świetle na kartach „Doktryny szoku” Naomi Klein. Dość powiedzieć, że w szoku człowiek akceptuje więcej niż wtedy, gdy ma warunki do spokojnego, dojrzałego namysłu. W 1981 roku społeczeństwo polskie było jeszcze gotowe wytyczać nowe drogi i zakreślać szersze horyzonty, a koszulki z napisem „To fascynujące być Polakiem” sprzedawały się dobrze w wielu punktach globu. Szok Jaruzelskiego wybił im to z głowy. Kiedy jednak wkraczaliśmy na stromą ścieżkę ku kapitalistycznej „normalności” to również działo się to w ramach terapii szokowej, która wyklucza spokojną rzeczową dyskusję czy refleksję. W wywiadzie prasowym profesor Leszek Balcerowicz zapytany o to, co zrobi, kiedy skończy się przyzwolenie na reformy, odparł z rozbrajającą szczerością, że trzeba zrobić jak najwięcej zanim się społeczeństwo otrząśnie z szoku.
W tym rewolucyjnym dla społeczeństwa i gospodarki okresie czyny wyprzedzały słowa. Kapitalistyczna rewolucja, czy jak wolą nazywać inni, „kontrrewolucja”, obywała się bez manifestu, więc nie można jej było rozliczać ani łapać za słowa. A jej wyniki miały być spisane już po tym jak się dokonała, czyli w roku 1997 r. w formie nowej ustawy zasadniczej. Znów przypadek polski okazuje się dość szczególny, bo społeczeństwa dokonujące gruntownej przebudowy stosunków społecznych zaczynają a nie kończą na zwołaniu Konstytuanty. Jednak niniejsze rozważania zmierzają do wykazania, że społeczeństwo nie było podmiotem, lecz przedmiotem dokonywanych zmian ustrojowych.
Emancypacyjne dążenia ludzi pracy z czasów pierwszej Solidarności władza określiła mianem dążenia do konfrontacji (czytaj wojny domowej z możliwością radzieckiej agresji w tle) i przeciwstawiła im normalizację w ramach stanu wojennego. Również obawa przed konfrontacją posłużyła za argument by pierwsze wybory były karykaturą demokracji to jest plebiscytem, który wygrała opozycja, aby wyłonić parlament złożony w większości z przedstawicieli dotychczasowej władzy. A wszystko to przy akompaniamencie deklamacji o powrocie do normalności – „jesteśmy wreszcie we własnym domu”. W okresie burzy i naporu, kiedy dają się we znaki trudności życia codziennego, a przyszłość jest niepewna i napawa lękiem takie techniki manipulowania zbiorową świadomością są szczególnie skuteczne. Ludzie z ulgą przyjęli komunikat, że uniknęli najgorszego, konfrontacji i że przyszłość nie jest już niepewna, bo nareszcie będzie normalnie. Było za to jedna cena, cena którą byli gotowi zapłacić, choć w większości nieświadomie: że w nadchodzącym okresie zasadniczych przemian nie będą mieli nic do powiedzenia.
Niedemokratycznie wyłoniona większość parlamentarna była jak złota rybka spełniająca wszystkie życzenia, a kraj nie miał demokratycznie ustalonego porządku prawnego i działał w oparciu o starą Konstytucję, której zasady można było łamać, choć zakres i kierunek zmian ustrojowych nie był regulowany żadnym aktem wyższego rzędu, ani nawet manifestem. Reformatorzy z Leszkiem Balcerowiczem na czele mieli, więc większą władzę niż najbardziej nawet rewolucyjne komitety, konwenty, dyrektoriaty, bo prawa czy zasady, którym mieliby podlegać to oni tworzyli, a czynili to za pomocą pozbawionego demokratycznej legitymacji, powolnego im całkowicie Sejmu (kontraktowego). Ta rewolucja okrzyczana jako demokratyczna była istocie jedną z najmniej demokratycznych w historii i przesądziła o kierunku polskich reform oraz układzie sił w społeczeństwie jeszcze zanim społeczeństwo uzyskało możliwość formalnego wyboru swoich reprezentantów.

Te rozważania nie są w żadnym razie próbą napisania po raz kolejny dziejów transformacji ustrojowej, a powyższe uwagi służą jedynie ukazaniu, że głębokie zmiany ustrojowe rozpoczęły się w warunkach politycznego ubezwłasnowolnienia społeczeństwa, które zmęczone walką o wolność i trudami życia w okresie przejściowym, dało się pozbawić najważniejszego prawa w demokracji. Prawa wyboru drogi. Ktoś, kto to dobrze rozumiał napisał na jakimś płocie: „Wolność? Po co wam wolność? Macie przecież Solidarność!”
Kapitalizm już był. Nie trzeba go było wymyślać. Takie przynajmniej było alibi władzy, która nie zwierzała się zbyt obszernie społeczeństwu ze swoich wobec niego planów. Jakie miejsce w kapitalistycznym międzynarodowym podziale pracy zajmie polski świat pracy dowiadywano się stopniowo i po kolei. Najwcześniej pracownicy Państwowych Gospodarstw Rolnych, a stosunkowo najpóźniej stoczniowcy. Przy czym dowiadywali się z faktów dokonanych, a nie zapowiedzi rządowych. Mało, kto w Polsce się orientuje, że przyjęty model reformy systemu emerytalnego wzorowany jest na nieudanym eksperymencie chilijskim, a nie rozwiniętych krajów Unii Europejskiej. Regres w kolejnictwie jest wynikiem podążenia brytyjską drogą rozczłonkowania i prywatyzacji, a nie francuskiej szybkiej kolei państwowej. Przed takimi dylematami staje każda władza, zwłaszcza taka, której racją istnienia jest ciągłe reformowanie wszystkiego, łącznie z tym, co działa znakomicie jak choćby Przedsiębiorstwo „Lasy Państwowe”. Zasadniczym, więc kryterium oceny jakości demokracji jest poziom uczestnictwa społeczeństwa w świadomym decydowaniu o przyjętym modelu i zakresie przemian, przyjętym modelu rozwoju cywilizacyjnego oraz co równie ważne o sposobie podziału dochodu narodowego. To zaś zależy od stopnia upodmiotowienia, które wyraża się społecznym i politycznym zaangażowaniem, afiliacją, aktywnością obywatelską, społeczną, związkową.
Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć, jaki czynnik ma większy wpływ na wyjątkowo niski poziom uczestnictwa polskiego społeczeństwa w życiu publicznym. Wielu badaczy koncentruje się na uwarunkowaniach wynikających z okresu Polski Ludowej, kiedy takie autentyczne zaangażowanie było prawnie i praktycznie niemożliwe, a wszystkie podstawowe potrzeby życiowe zaspokajała i tak paternalistyczna władza w ramach funduszy spożycia zbiorowego. Równie ważne jednak wydaje się prezentowanie reform jako historycznej konieczności, bez alternatywnej drogi postępu, przy jednoczesnym ukrywaniu, że to tylko jeden z możliwych wyborów, dróg, którymi można pójść. Brak możliwości wyboru sprowadza debatę polityczną do swoistej licytacji, kto szybciej i lepiej zrealizuje te same, co do istoty reformy, których społecznych, ekonomicznych skutków się nie analizuje, bo i tak są nieuniknione. Wybory, w których się niczego poza np. prywatyzacją nie wybiera, stają się więc z konieczności plebiscytem, hołdem oddanym władzy i jej jedynie słusznej linii, który tylko z pozoru jest tak bardzo odległy od głosowania na listy Frontu Jedności Narodu.
Jeżeli więc obywatele, wyborcy nie mogą wybrać drogi, a jedynie przewodnika po jednej ustalonej drodze reform i rządzenia, to ich zapał do demokracji jest z konieczności ograniczony. Brak autentycznego sporu, przy jednoczesnej obfitości konfliktów sztucznych, pozornych, zastępczych sprawił, że liczebność partii politycznych jest symboliczna (nie przekracza 100 000 członków ogółem), a ruch stowarzyszeniowy i związkowy jest w zaniku i nie ma prawie żadnego wpływu na treść najważniejszych decyzji podejmowanych przez władzę publiczną.

Rewolucja rodzi się w umyśle, a nie na ulicy
2011-07-21 14:54:47
To, że ludzie ze szczytu drabiny społecznej są konserwatywni jest raczej oczywiste. Skoro są na górze to wszelki pęd ku zmianom może stanowić zagrożenie dla ich uprzywilejowanej pozycji. Jak jednak wyjaśnić dość powszechny konserwatyzm wśród ludzi ze społecznych nizin, którzy jak pisali klasycy rewolucji nie mają do stracenia nic oprócz kajdan? Każda walka, gwałtowna zmiana hierarchii społecznej wiąże się z wielką traumą, niewiadomą, cierpieniem. Jej wynik jest niepewny, a ludzie przyzwyczajeni często od pokoleń do przegrywania mają wielki kłopot z uwierzeniem, że to oni znajdą się na szczycie, albo przynajmniej, że w wyniku walki o lepszy porządek społeczny ich los ulegnie poprawie. Wybierają więc znane zło, które nauczyli się znosić zamiast nieznanego, które wiąże się z ryzykiem. Ryzyko podejmują tylko ci, którzy wierzą, że mogą zwyciężyć. Dlatego dla utrwalenia każdego niesprawiedliwego porządku społecznego tak ważne jest odebranie wszelkiej wiary tym na dole.
Między kilkoma procentami ludzi zamożnych i bogatych, jacy żyją dziś w Polsce, a grupą biedaków i nędzarzy, szacowaną na jakieś 25-30% populacji, jest grupa ludzi, którzy wciąż mają nadzieję na bogactwo, choć nadzieja ta nie uwalnia ich od strachu przed biedą. Ta szamocząca się większość wciąż jeszcze ma stałe umowy o pracę, choć nie zawsze stać ją na jakikolwiek urlop. Ma karty kredytowe i konta w banku, ale rzadko jakieś oszczędności, częściej długi. Regułą jest raczej posiadanie samochodu, choć duża ich część raczej stoi niż jeździ z uwagi na rosnące ceny paliw, są raczej używane niż nowe, ubezpieczone od odpowiedzialności cywilnej, ale już nie od kradzieży. Ludzie ci lubią myśleć o sobie jako o klasie średniej, choć klasa średnia bez oszczędności, żyjąca w rytmie spłat rat kredytów od pierwszego do pierwszego, to raczej jednak proletariat. Mentalność większości polskiego społeczeństwa wciąż jeszcze zdolnej do wiązania końca z końcem wyznacza nie ich sytuacja ekonomiczna, miejsce w społecznym podziale pracy, lecz propaganda uprawiana przez uprzywilejowana garstkę, tych „którzy odnieśli sukces”. Stąd ich zdecydowana niechęć do państwa jako mechanizmu regulującego podział dochodu narodowego. Narzekają na wysokie koszty pracy, tak jak gdyby te koszty pracy to nie były ich zarobki. Narzekają na wysokie podatki, choć bez mechanizmu redystrybucji budżetowej ich dostęp do większości usług społecznych takich jak opieka medyczna czy edukacja byłby jeszcze trudniejszy niż jest. Przeraża ich idea równości, bo wmówiono im, że możliwe jest jedynie równanie w dół do poziomu prawdziwej biedy, z którą chcąc nie chcąc stykają się na co dzień. Idea społeczeństwa egalitarnego jest tak niepopularna w społeczeństwie polskim, bo tak bardzo uwierzyło ono w mit self made mana. Kogoś kto „tymi rękami” może się dorobić i zajść na sam szczyt. Wprowadzenie systemu podatkowego, który zamknąłby drogę nieograniczonego bogacenia się kosztem ogółu odebrałoby im ich największe marzenie. By z wyzyskiwanego frajera stać się wyzyskującym innych frajerów bogaczem.
Jesteśmy pogrążeni w nihilizmie. Oficjalna propaganda neguje wszelkie wartości wspólnotowe, na rzecz indywidualnej korzyści. W II Rzeczpospolitej elity odwoływały się do patriotyzmu. To patriotyzm kazał rezygnować z reprywatyzacji majątków odebranych przez zaborców. Patriotyzm pozwolił na budowę Gdyni i Centralnego Okręgu Przemysłowego. W imię patriotyzmu krwawo tłumiono bunty chłopskie i strajki robotnicze oraz wsadzano do Berezy Kartuskiej. W Polsce Ludowej obok patriotyzmu władze odwoływały się do haseł rewolucji społecznej, która pozwoliła na awans cywilizacyjny milionów, reformę rolną i nacjonalizację przemysłu. W imię socjalizmu prowadzono forsowną kolektywizację i torturowano w katowniach UB. Mimo policyjnych represji ludzie ofiarnie odbudowywali kraj ze zniszczeń wojennych z pobudek patriotycznych. Ten sam patriotyzm kazał robotnikom warszawskim tworzyć robotnicze bataliony, które heroicznie broniły Rzeczpospolitej przed wojskami Hitlera.
Zarówno Polska sanacyjna jak i ludowa były państwami policyjnymi. Jednak obok strachu odwoływały się one do pewnego interesu wspólnego poczucia wspólnoty, społecznego interesu. Polska liberalna nie stosuje represji i nie wyznaje żadnych uniwersalnych wartości. Ideologia powszechnego egoizmu tak skutecznie zapędziła społeczeństwo do wyścigu szczurów i podzieliła, że represje nie są konieczne, bo ludzie zajęci darwinowską walką o przetrwanie, albo pogonią za zyskiem i sukcesem indywidualnym nie zrzeszają się.
Jedyną grupą świadomie realizującą swój interes klasowy są „ludzie sukcesu”, bogaci. Słynna „grupa trzymająca władzę”, której w ukształtowanym systemie partii politycznych nie ma jak utracić. Dopóki lud wyznaje wartości uprzywilejowanej elity, skoro nie wykształciły się żadne mechanizmy artykulacji interesów pozostałej części społeczeństwa (kryzys ruchu związkowego, brak ruchu stowarzyszeniowego, nieobecność partii proponujących jakiekolwiek zmiany systemowe) ci co na górze dyktują warunki i mogą spać spokojnie.
A jednak całkiem niedawno rząd Donalda Tuska zakupił zagranicą urządzenia do ogłuszania i oszałamiania demonstrującego tłumu. Uczynił tak, mimo że w chwili zakupu stosowanie takich urządzeń nie było w Polsce dozwolone prawem. Następnie wprowadził pod obrady Sejmu projekt nowelizacji, która tę technikę walki z tłumem legalizuje. Rosnące ceny żywności i energii w połączeniu z bardzo szybko postępującym rozwarstwieniem społecznym mogą oznaczać, że wzorem innych społeczeństw europejskich Polacy zaczną masowo wychodzić na ulice, by demonstrować swoje niezadowolenie. Tak długo jednak jak będą to tylko wybuchy wściekłości, a nie świadomy siebie ruch na rzecz prawdziwych przemian społecznych, ogłuszarki powinny wystarczyć. Prawdziwe zagrożenie dla tego chorego systemu pojawi się dopiero, gdy Polacy i Polki znajdą powód by się zrzeszać, gdy w umysłach pojawi się wyobrażenie porządku społecznego, który opiera się na współpracy, a nie rywalizacji. Wtedy zwykły bunt zamienia się w rewolucję. A do tego jest jeszcze bardzo daleka droga.

Spalam się
2011-07-15 08:27:27
Suma bólu, cierpienia, bezsilnej wściekłości powoli nas zabija. Codziennie w naszej suterenie na warszawskiej Pradze, gdzie mężczyźni żyją 19 lat krócej niż na drugim brzegu Wisły wysłuchujemy niekończącej się opowieści ludzi, których jedyną winą jest to, że są słabsi, ubożsi, czy nie dość wykształceni, aby skutecznie się bronić przed chciwością, bezwzględnością i okrucieństwem, tych, którzy stoją nad nimi w hierarchii społecznej. System składa się z przepisów i z ludzi. Przepisy są tak skonstruowane, żeby wyrzucenie poza nawias osoby nie radzącej sobie ekonomicznie mogło przebiegać możliwie szybko i bezproblemowo. Najpierw jest zwolnienie z pracy, choroba, problemy rodzinne, depresja, wypadek, kalectwo, reprywatyzacja budynku, w którym się mieszka od urodzenia, narastające zadłużenie w banku potem w lichwiarskich firmach pożyczkowych. Przychodzą kolejne pisma od wierzycieli, banków, z administracji, od właściciela kamienicy. Raz uruchomiony mechanizm wykluczenia społecznego bardzo trudno zatrzymać. Bo prawnicy są nie tylko drodzy, ale także nieczuli na krzywdę niezamożnych obywateli. Prawnik i lekarz jest gotów wiele dla was zrobić, pod jednym warunkiem, że macie pieniądze. Dlatego biedni żyją krócej, bo lekarze nie chcą ich już leczyć. Dlatego tak często bezrobocie lub niska płaca pociąga za sobą eksmisję i bezdomność.
Na straży tego zorganizowanego spychania w dół dużej części społeczeństwa stoją sędziowie, komornicy, windykatorzy, urzędnicy miejscy odpowiedzialni za komunalne zasoby mieszkaniowe, samorządowcy, pracownicy socjalni. Większość z nich głęboko wierzy w słuszność systemu, który nie daje słabszym szans. Prośby o gest współczucia, solidarności czy miłosierdzia odrzucają z oburzeniem jako „szantaż emocjonalny”. Chętnie malują obraz bezrobotnego, eksmitowanego, samotnej matki z gromadką dzieci czy rodziny wielodzietnej cierpiących niedostatek a nawet głód w najczarniejszych barwach. Bieda to dla nich patologia. System wymaga od nich bezwzględności i okrucieństwa. Pracownik socjalny, który po godzinach w odruchu serca pomaga swoim podopiecznym, ukrywa to starannie w obawie przed utratą pracy. Jednak po to by się nad kimś znęcać trzeba najpierw uwierzyć, że ofiara jest winna swego cierpienia, jest zła, niemoralna, leniwa, zapijaczona i „dostaje to, na co zasługuje”.
Kiedy rozmawiam z burmistrzem jednej z dzielnic Warszawy o eksmisji matki i dwóch nastoletnich córek do jednoizbowego lokalu socjalnego, w którym nie ma nawet prysznica czy zlewu, żeby się umyć, na dworze jest nieznośny wilgotny upał. Jednak w biurze panuje miły chłód, jaki daje dobrze funkcjonująca klimatyzacja. Pytam, czy wyobraża sobie umieszczenie w takich warunkach kobiet ze swojej rodziny. Elegancki urzędnik ma w oczach wyraz bezbrzeżnego zdumienia. W jego burmistrzowskiej głowie nie mieści się porównanie między jego bliskimi a osobami, które właśnie z uprzejmym uśmiechem skazuje na brak możliwości zachowania minimum higieny osobistej. Czuję się trochę tak jak gdybym w obecności hitlerowca upomniał się o potrzeby życiowe Żydów. Dla niego i wielu takich jak on te biedne kobiety należą do innej, gorszej rasy i oburza go, że przyszło mi do głowy porównywać je z jego córką czy żoną.
System jednak jest subtelny w sposobie urabiania opinii publicznej. Mimo, iż skonstruowany tak by produkować społeczne wykluczenie, w ramach PR powołał do życia instytucje, które mają temu przeczyć. Hitem sezonu jest ostatni element tego makijażu, teka Bartosza Arłukowicza, który został ministrem ds., walki z wykluczeniem społecznym. Pewna kobieta zagrożona eksmisją na bruk zadzwoniła do pana ministra, ale dowiedziała się, że nie zajmuje się on wykluczonymi, tylko współpracą z różnymi instytucjami. Tak ją to rozsierdziło, że zagroziła skoczeniem z mostu na oczach zaproszonych dziennikarzy. Po 10 minutach Arłukowicz przemyślał sprawę i oddzwonił podając jej numer do Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej.
Codziennie od świtu do nocy zajmujemy się w czynie społecznym sprawami ludzi, których ktoś, kto bierze za to pieniądze, do nas odesłał. Odsyłają Ośrodki Pomocy Społecznej, ministerstwa, nawet pani redaktor Jaworowicz ze „Sprawy dla reportera” zwykła mówić, że „jak pan Ikonowicz nie pomoże, to ona zrobi o tym program”. Pracowników socjalnych szkoli się w znieczulicy. Tłumaczy im się, że nie wolno się angażować emocjonalnie, bo to grozi wypaleniem. A nas nikt nie szkolił. Jesteśmy ludźmi, wciąż jesteśmy zdolni do empatii i się wypalamy. Bo jak się nie zaangażować przyjmując matkę dwójki dzieci chorą na raka, której grozi eksmisja, odebranie praw rodzicielskich i która bardziej niż śmierci boi się, co będzie z jej niczego nie przeczuwającymi maluchami? Jak nie dostać szału, kiedy się słyszy, że miasto st. Warszawa usiłuje wyeksmitować na bruk trzech dopiero co osieroconych niepełnosprawnych umysłowo braci, a żeby nie dać lokalu socjalnego, zataja w czasie rozprawy sądowej fakt ich niepełnosprawności?
Kiedy z nimi rozmawiamy. Z tymi panami życia i śmierci, dumnie zasiadającymi w ładnie urządzonych gabinetach, biurach, kancelariach nóż się w kieszeni otwiera. I chciałoby się powiedzieć: ty kanalio, ty gnido, czy ty w ogóle nie masz rozumu, serca, wyobraźni?! Ale musimy inaczej. Bo do tego drania trzeba jeszcze nieraz przychodzić i prosić, przekonywać, naciskać. Mówię więc: panie burmistrzu, dyrektorze, komorniku, ja widzę, że pan ma serce, pan to wszystko rozumie i jak się nad tym dobrze zastanowić to możemy wspólnie znaleźć jakieś dobre, zgodne z przepisami wyjście z trudnej sytuacji…
A kiedy już nie mogę, bo mi się wylewa uszami tłumiona agresja, frustracja i zwykły żal, że tak wielu, mimo naszych starań, musiało utonąć słucham słów mojego nie żyjącego przyjaciela poety:

Wejdźmy głębiej w wodę... kochani
Dosyć tego brodzenia przy brzegu
Ochłodziliśmy już po kolana
Nasze nogi zmęczone po biegu

Wejdźmy w wodę po pas i po szyję
Płyńmy naprzód nad Czarną głębinę
Tam odległość brzeg oczom zakryje
I zeschniętą przełkniemy tam ślinę

Potem każdy się z wolna zanurzy
Niech się fale nad głową przetoczą
W uszach brzmieć będzie cisza po burzy
Dno otwartym ukaże się oczom

Tak zawisnąć nad ziemią choć na niej
Bez rybiego popłochu pośpiechu
I zapomnieć, zapomnieć... kochani
Że musimy zaczerpnąć oddechu...
(Jacek Karczmarski)


Bogaci się bogacą, biedni biednieją a młodzi wyjeżdżają
2011-07-12 10:10:53


Unia Europejska wyliczyła, że bieda absolutna występuje, gdy obywatel ma dwa Euro dziennie na utrzymanie, czyli nieco ponad 7 zł. Wg. danych GUS Polak jest w stanie przeżyć miesiąc za 360 zł (12 zł dziennie).

Mamy dziś w naszym kraju do czynienia z dwiema przeciwstawnymi ocenami i postrzeganiem zjawiska narastającego rozwarstwienia. Większość opinii publicznej postrzega to zjawisko jako negatywne i nadmierne. Jednak liberalni politycy, ekonomiści i komentatorzy przekonują, że należy pozostawić górnym 20% społeczeństwa, tym, którzy w odróżnieniu od pozostałych 80% posiadają oszczędności, ich uprzywilejowaną pozycję materialną, bo to umożliwia dynamiczny wzrost gospodarczy. Uspokajają też, że wynikiem dogonienia bogatszych państw Zachodu będzie powrót do bardziej równomiernego rozkładu dochodów.
Część ekonomistów, zwłaszcza wyznających poglądy lewicowe, wyższe rozpiętości traktuje jako zjawisko negatywne, a większą równość jako pożądany cel polityki gospodarczej i społecznej. Tezę, że większa równość sprzyja wzrostowi krajów bardzo biednych, głosi hinduski ekonomista Amartya Sen (laureat nagrody Nobla i twórca Human Development Index) . Leszek Balcerowicz w książce „Państwo w przebudowie” zauważa, że w przypadku azjatyckich tygrysów rozpiętości dochodowe są rzeczywiście wyraźnie mniejsze niż w większości innych krajów zaliczanych do Trzeciego Świata.
Problem poziomu rozwarstwienia wiąże się ściśle z kluczowym sporem o to, czy polskie społeczeństwo zyskało na transformacji stając się społeczeństwem zamożniejszym, czy też zubożało, a tym samym straciło. W ostatnim czasie powstaje wiele raportów na temat ubóstwa w Polsce. Opracowania te jednak nie dają odpowiedzi na zasadnicze pytania, gdyż zamiast syntezy koncentrują się na analizie szczegółowej zjawisk ubóstwa i wykluczenia społecznego. Jednocześnie media przynoszą co dzień liczby, statystyki i opinie mające świadczyć o tym, że Polska rośnie w siłę a ludzie żyją dostatniej. Ta zmasowana propaganda sukcesu sprawia, że ludzie dotknięci wykluczeniem społecznym lub tylko nim zagrożeni mają wrażenie, że nie pasują do nowego wspaniałego świata kreowanego w mediach i zaczynają w siebie wątpić. Dlatego tak ważne jest dokonanie rzetelnej analizy, diagnozy stanu społeczeństwa, a analiza rozwarstwienia jest właściwym początkiem takiej diagnozy.
Wielu ekonomistów i polityków społecznych uważa, ze wskaźnik Giniego jest najlepszym skondensowanym sposobem na ukazanie skali społecznego rozwarstwienia . Rozkład dochodów w społeczeństwach jest bardzo zróżnicowany, a przyczyny jego występowania bardzo złożone. Wysokość dochodów zależy bowiem od poziomu wykształcenia, wykonywanego zawodu, intensywności pracy, miejsca zamieszkania, wielkości rodziny, predyspozycji fizycznych i umysłowych.


Współczynnik Giniego należy interpretować w ten sposób, że im jest wyższy, tym nierówności w dochodach w danym kraju są większe. W Polsce współczynnik Giniego wynosi 0,34. W Szwecji - 0,25. W Estonii - gdzie polaryzacja dochodów jest największa w Europie - 0,39. W USA zaś przekroczył 0,40.
To, że współczynnik Giniego jest zbliżony do tego wykazywanego w niektórych rozwiniętych krajach UE nie powinien nikogo uspokajać. Im biedniejsze społeczeństwo, im niższy ogólny dochód do podziału, tym boleśniej rozwarstwienie odczuwają ci na dole skali dochodowej. Jak wynika z opublikowanego w bieżącym roku raportu OECD aż 1,8 milionów dzieci w Polsce cierpi z powodu ubóstwa. Oznacza to, że ubóstwem dotknięte jest co czwarte spośród 7 milionów polskich dzieci.
Nagłówki gazet epatują jednak wzrostem średniej płacy do 3633 zł brutto to jest 2688 zł netto. Tymczasem najczęściej występująca płaca netto w Polsce to zaledwie 1530 zł. Ustawowa płaca minimalna wynosi 1386 brutto, czyli 1025 zł netto. Coraz więcej pracowników otrzymuje wynagrodzenie na poziomie płacy minimalnej.
O 34 proc. więcej pracowników średnich i dużych firm w przemyśle, budownictwie, handlu i transporcie otrzymuje przeciętne wynagrodzenie na poziomie płacy minimalnej – wynika z analizy „Rzeczpospolitej” dotyczącej danych za pierwsze półrocze 2009 i 2008 r. Jeszcze kilka lat wcześniej odsetek ten wyrażał się wskaźnikiem jednocyfrowym. Do tego trzeba dodać gwałtowny wzrost liczby osób, które w wyniku zatrudnienia na tzw. umowy śmieciowe (zlecenie, o dzieło) utraciły ustawowe uprawnienia pracowników takie jak urlop, zwolnienie chorobowe, ubezpieczenie, czy prawo do płacy minimalnej. Badania zatrudnienia w szarej strefie przeprowadził na zlecenie resortu pracy Główny Urząd Statystyczny w 2004 r. Według GUS, na czarno zatrudnionych było 1,3-1,5 mln osób. Nic nie wskazuje na to, by zjawisko to miało maleć, jako, że kontrole legalności zatrudnienia są w naszym kraju raczej rzadkie. Ponadto w Polsce ponad 2,1 mln ludzi określanych jest jako „working poor”, czyli pracujący na etacie biedacy . Według klasyfikacji Europejskiego Urzędu Statystycznego (Eurostatu)
to „osoby mające stałą pracę zarobkową w pełnym lub niepełnym wymiarze czasu, których zrównoważony rozporządzalny dochód netto per capita w gospodarstwie domowym sytuuje się poniżej 60% mediany dochodu całej analizowanej populacji”. Średni miesięczny dochód z
pracy, jaki uzyskuje pracujący biedny w Polsce, to około 750 zł netto w przeliczeniu na osobę w gospodarstwie domowym. W sumie Według raportu "Ubóstwo i wykluczenie społeczne” przygotowanego przez sieć Anti-Poverty Network i Social Watch w Polsce problem ubóstwa w różnym stopniu może dotyczyć ok. 13 mln osób, czyli około 32% społeczeństwa. Blisko jedna trzecia osób, które otrzymują pomoc społeczną, pracuje.
Przytoczone tu dane pokazują jak dalece niewystarczające są zagregowane wskaźniki takie jak średnia płaca czy nawet wskaźnik Giniego dla zrozumienia istoty oraz konsekwencji społecznego rozwarstwienia. Przyczyn tej sytuacji można upatrywać, nie tylko w procesach makroekonomicznych związanych z urynkowieniem gospodarki, ale także w wycofywaniu się państwa z prowadzenia aktywnej polityki społecznej. Widomym tego przykładem jest fakt, iż mimo olbrzymiej skali potrzeb w tym zakresie z regularnych form pomocy społecznej skorzystało w 2008 r. tylko 1,6 miliona osób Rząd w 2009-2010r. nie zdecydował się na podniesienie kryterium uprawniającego do otrzymywania zasiłków z pomocy społecznej, pozostawiając je na poziomie z 2006 r. Oznacza to, że w najbliższych latach, kiedy minimum egzystencji będzie rosnąć wraz ze wzrostem cen, a progi dochodowe będą zamrożone, rodziny żyjące poniżej granicy skrajnego ubóstwa nie otrzymają zasiłków z pomocy społecznej. Już w 2008 r. gospodarstwa domowe żyjące w skrajnym ubóstwie uzyskały dochód średnio o 18% niższy niż potrzebny do biologicznego przetrwania, czyli minimum egzystencji .
Zanim podejmiemy temat bieguna bogactwa, który zwykł towarzyszyć istnieniu bieguna biedy, warto nieco uwagi poświęcić problemowi klasy średniej, przywoływanej przez wszystkie siły polityczne w kraju jako koronny dowód sukcesu transformacji ustrojowej. Użytecznym źródłem dla tego celu są dane o deklarowanych dochodach w zeznaniach podatkowych PIT. Dane za rok 2009 pokazują, że osób, których dochody roczne kształtują się między 50 a 85 tys. zł (brutto), czyli miesięcznie zarabiają od 3000 do 5180 zł netto jest zaledwie 750 000. Stanowi to 3% spośród 25 milionów polskich podatników. To za mało na klasę. Nie jest to też dochód zapewniający dostatnie życie, jakie kojarzy się potocznie z klasa średnią. Rodzina z dwójką dzieci, w której tylko jedno z małżonków pracuje, przy dochodzie 50 000 zł rocznie ma po 750 zł na osobę miesięcznie. Jest to kwota zbliżona do minimum socjalnego. Często mówiąc o klasie średniej, ma się przed oczami przedsiębiorców z małych i średnich firm. To pomyłka. Własna działalność nie oznacza średniego dochodu. W Polsce na 2,9 miliona osób fizycznych prowadzących działalność gospodarczą tylko jedna trzecia właścicieli firm osiąga dochody powyżej 50 000 zł rocznie.
Ile jest w takim razie w Polsce bogatych? Gazety zachłystują się informacjami o wzroście liczby milionerów. Jednak powyżej granicy 5000 zł netto dochodu mamy zaledwie ćwierć miliona osób. Część z nich po prostu „żyje godnie”, a jakaś część jest mówiąc potocznie „nieprzyzwoicie bogata”. Według miesięcznika „Forbes” bogatych jest w Polsce 50 000. To ludzie zarabiający powyżej 20 tys. zł miesięcznie. By dostać się do tej kategorii trzeba mieć majątek płynny o wartości 1 mln dolarów. Według badań prowadzonych na potrzeby firm sprzedających dobra luksusowe liczba bogatych i zamożnych Polaków rośnie w tempie około 8 proc. rocznie. Badania te nie uwzględniają tzw. szarej strefy. Obecnie szacuje się jej wielkość na około 1 mln. Choć jej większą część stanowią osoby niezamożne, to nawet około 200 tys. osób mogłoby się zakwalifikować do III progu podatkowego, gdyby zgłaszali swoje dochody urzędowi skarbowemu. Osób bogatych w tej grupie może być aż 75 tysięcy.
Mamy więc do czynienia z jednej strony ze wzrostem liczby ludzi potrzebujących pomocy państwa, choć maleje liczba uprawnionych do takiej pomocy (brak waloryzacji progów dochodowych) . Z drugiej zaś dość szybko rośnie liczba bogaczy. Do grupy uprzywilejowanych z szeregów wątłej klasy średniej przenikają kolejni szczęśliwcy. Ale naprawdę duża jest fala pauperyzujących się średniaków, którzy doznają deklasacji w wyniku kryzysu, podrożenia kredytu, stagnacji płac, upadku małych i średnich firm. Około 200 tysięcy małych i średnich rocznie zaprzestaje działalności gospodarczej i wycofuje się z rynku, ale nie zawsze oznacza to bankructwo, czyli sądowo ogłoszoną upadłość przedsiębiorstwa. Zazwyczaj osoba fizyczna prowadząca działalność gospodarczą zawiesza lub zamyka swoją działalność, decydując się powrócić do pracy na etacie. Mit self-mademana jest tak silny, że mimo oczywistych statystyk pokazujących jak bardzo sukces na zdominowanym przez korporacje i wielkie firmy rynku jest trudny i obciążony ryzykiem, trwa propaganda każąca widzieć w drobnych przedsiębiorcach koło zamachowe gospodarki.
Dodatkowym czynnikiem deklasacji osób aspirujących do klasy średniej jest kryzys zadłużenia. Obok dochodu nominalnego, przy ocenie poziomu życia gospodarstw domowych, należy uwzględniać tzw. dochód rozporządzalny. Rodziny o stosunkowo wysokich dochodach mogą wydać na bieżące potrzeby życiowe jedynie niewielką część dochodu, gdyż resztę zabiera bank, albo komornik. Z raportu przygotowanego na podstawie danych firmy windykacyjnej KRUK wynika, że średnio dłużnicy są winni niemal 4 tys. zł. Natomiast statystyczny Kowalski zalega na kwotę – 2 935 zł. W zdecydowanej większości długi te powstały w wyniku nie spłacania rat pożyczek i kredytów gotówkowych, zadłużenia na kartach kredytowych, zalegania ze spłatą rat za sprzęt RTV czy AGD, nieuregulowanych rachunków za telefon lub kablówkę. Według raportu szybko rośnie średnie zadłużenie gospodarstw domowych. Ponad 17% kredytów konsumpcyjnych nie jest spłacanych, podczas gdy rok wcześniej ten wskaźnik wynosił 13%. To logiczne skoro z badań wynika, że 17% polskich rodzin przeznacza, co miesiąc na spłatę stałych zobowiązań ponad 50% swoich przychodów. Trzeba dodać, że pożyczają ci, którzy mieli jakąś zdolność kredytową, a więc mieli się jako tako. Nie spłacają, bo ich dochody spadły. Jakimś antidotum na coraz powszechniej występującą upadłość gospodarstw domowych mogłaby być dobra ustawa o upadłości konsumenckiej. Osoby i rodziny, które wpadły w spiralę zadłużenia i często nigdy już nie będą w stanie swoich długów spłacić, są postawione w sytuacji bez wyjścia. Każdy ich zarobek zostanie zajęty przez komornika, który te zajęte dochody będzie przekazywał na poczet swoich kosztów oraz spłaty odsetek od zadłużenia. W ten sposób, pomimo spłaty, kwota zadłużenia nie maleje. Rodziny te są skazane na życie w ubóstwie, tym bardziej, jeśli mamy do czynienia z długiem solidarnym ( zadłużenie czynszowe), obciążającym także dorosłe uczące się dzieci, wierzytelnością obciążającą oboje małżonków, lub długiem nabytym w spadku. Dobra ustawa o upadłości konsumenckiej powinna przewidywać postępowanie układowe, a nie likwidacyjne. Taka ustawa byłaby ratunkiem dla zadłużonych gospodarstw domowych, dawałaby drugą szansę, szansę na normalny udział w życiu społecznym i gospodarczym kraju. Zahamowałaby proces staczania się zadłużonych gospodarstw domowych do strefy ubóstwa.
Postępujący proces bogacenia się bogatych i biednienia biednych, przy jednoczesnym topnieniu raczkującej klasy średniej to efekt niesolidarnego systemu podatkowego. Prywatyzacji i reprywatyzacji. Ale także takich procesów jak urynkowienie usług społecznych czy modny ostatnio outsourcing. Skutkiem tego ostatniego, który jednostkowo może zmniejszać koszty funkcjonowania jakiejś szkoły, przedszkola, placówki medycznej, czy domu starców, jest na ogół pogorszenie jakości usług, zwolnienie personelu i zatrudnienie w miejsce ludzi posiadających umowy o pracę i związane z tym uprawnienia socjalne, osób zatrudnionych za pośrednictwem agencji pracy tymczasowej, na śmieciowe umowy. To ograniczanie szeregów salariatu na rzecz poszerzenia prekariatu, daje wymierne korzyści niedużej grupie przedsiębiorców, którzy przejmują usługi wykonywane dotychczas w ramach umów o pracę.
Stratyfikacja polskiego społeczeństwa coraz bardziej upodabnia Polskę do krajów określanych eufemistycznie jako rozwijające się. W miejsce klasy średniej między biednymi a bogatymi otwiera się przepaść, która zamyka młodym ludziom drogę awansu społecznego (social mobility). Rodzi to masową emigrację najcenniejszej, wykształconej siły roboczej do krajów o mniejszym rozwarstwieniu i bardziej redystrybucyjnym systemie fiskalnym. Ten exodus wprawdzie opóźnia narastanie otwartych konfliktów społecznych, ale także, a może przede wszystkim zamyka drogę postępu cywilizacyjnego, czyli owego słynnego doganiania Europy.







Buntu nie będzie więc mają nas w dupie
2011-07-02 10:13:57
Między przesytem a głodem mieści się higieniczny tryb życia. Po to by jedni mogli się przejadać i narzekać na jakość obsługi, inni muszą stać przez całą zmianę, bo ktoś od marketingu odkrył, że usłużna postawa stojąca zachęca klienta do zakupu. Od tego stania są żylaki i problemy z kręgosłupem. Od przesytu jest spleen. Na spleen są seanse z psychoterapeutą i drogie zakupy w butikach. Na ciężkie i opuchnięte nogi jest innowacyjny preparat, który odbudowuje ściany żylne, a tym samym usprawnia i poprawia krążenie krwi. Kosztuje tyle co dniówka (10 godzin) na stojąco. Młodzi ludzie ze stolicy założyli spółdzielnię spożywców, dzięki czemu taniej kupują tofu. To taki wysokobiałkowy produkt o konsystencji serka homogenizowanego z wodorostów. Na Pradze Północ je się dużo chleba, ziemniaków i boczku. Tubylcy kupują niezbędne do życia kalorie jeszcze taniej. Bo sprzedają się tanio zatrudnicielom. I żyją 19 lat krócej niż ci z drugiego brzegu Wisły. Bieda jest mało makrobiotyczna i ma skłonność do tycia. Rzadko chodzi do lekarza. Nie uprawia sportu, bo nie ma na to siły. Wszystkie siły oddaje gospodarce rynkowej. „Przez nich (biedaków),” martwi się pewien profesor, który wprowadzi wykłady dla pracowników socjalnych, „nasze miasta będą coraz brzydsze, bardziej zdewastowane, powstaną dzielnice nędzy, z powybijanymi szybami w oknach, dewastowanymi samochodami, wałęsającymi się grupkami młodych, niebezpiecznych ludzi.” Leszek Miller miał na to sposób, zaproponował by każdy członek SLD wziął pod opiekę jakąś biedną rodzinę. Jego następca Grzegorz Napieralski spuścił z tonu i już tylko rozdaje jabłka przed fabryką. W komentarzach pojawia się już lekka obawa. Z badań, póki co amerykańskich, wynika, że aż 60 proc. potomków biednych rodzin ma problemy ze znalezieniem i utrzymaniem pracy, a prawie 37 proc. wchodzi w konflikt z prawem. Socjologowie obawiają się, że może dojść do buntów odrzuconych, skierowanych nie tylko przeciwko bogatym, ale przeciwko wszystkim.

Gazeta Wyborcza uspokaja: „Związki zawodowe są słabe, wręcz skompromitowane i nie są w stanie skanalizować nastrojów ani tym bardziej zmobilizować ludzi.” Po trzydziestotysięcznej demonstracji Solidarności w Warszawie, przewodniczący Duda mało się nie posikał z radości, że premier raczył go przyjąć osobiście. Nie będzie też buntu młodego pokolenia choć według badań Child Wellbeing Index, "Polska zajmuje pod względem jakości życia młodych 26. miejsce na 29 europejskich krajów". Tymczasem "niski poziom wcale jednak nie doprowadził do rewolucyjnych nastrojów. Co więcej, właśnie najbardziej upośledzone grupy młodzieży - ci, którzy nie pracują i nie uczą się - są najmniej chętne do wywierania wpływu na życie publiczne. Niezadowoleni co najwyżej wyjadą do pracy zagranicę.
Jeżeli tylko bieda nie zagraża buntem społecznym, to już nikogo nie obchodzi. Dlatego elity tak chętnie zapewniają się nawzajem, że takiego buntu nie będzie. Mają problem z głowy. Odfajkowane. Nie ma co liczyć na litość, miłosierdzie, współczucie czy empatię. A tym bardziej na pomoc społeczną.
Liberalny publicysta Witold Gadomski cytuje opinię Zygmunta Baumana: „powszechną reakcją na biedę jest oskarżanie ludzi zmarginalizowanych o to, że sami ponoszą winę za swój los.” Gadomski najpierw odrzuca ten pogląd pisząc: „Ta opinia nie znajduje potwierdzenia przynajmniej w Polsce. Badania opinii społecznej dowodzą, że większość ludzi źródeł biedy i marginalizacji doszukuje się w złej polityce władz - i od władz oczekuje poprawy sytuacji.” Aby następnie potwierdzić jego słuszność oskarżając biednych, że sami są sobie winni: „Nawet w kraju niezamożnym, jak Polska, istnieje kilkadziesiąt programów wspierających inkluzję - przywracanie wykluczonych społeczeństwu. Przeszkodą okazuje się zwykle nie brak pieniędzy, lecz niechęć do podjęcia ryzyka i wyrwania się z marginalizacji. Wykluczeni bardzo często nie są zainteresowani "wędką", lecz wyłącznie "rybą".” Gadomski w odróżnieniu od większości ludzi i wybitnego polskiego uczonego Zygmunta Baumana źródeł biedy doszukuje się nie w złej polityce władz, tylko w samych biedakach.
Ta „dobra” polityka rządu polega na dawaniu słynnej wędki. Sprowadza się to do propozycji, by za pieniądze, które Gadomski z przyjaciółmi wydaje na firmowy bankiet redakcyjny, bezrobotny założył własny biznes. Znam ludzi, którzy powodowani koniecznością ekonomiczną zatrudniali się w Providencie, chwilówkach czy innej lichwiarskiej firmie i by uniknąć biedy dręczyli innych biedaków. Natomiast udanego biznesu za kilkanaście tysięcy pożyczki czy dotacji z urzędu pracy jakoś nie zauważyłem Najczęstszy pomysł to otwarcie kolejnego sklepu czy punktu usługowego. Jednak w zagłębiach biedy gdzie żyją potrzebujący niewiele osób robi sobie manicure albo kupuje gdzie indziej niż Biedronce czy innych dyskontach. Liberał nie rozumie, że na majątek każdego bogatego składa się praca i wyrzeczenia iluś biedaków. Żeby sprzedawać muszą być kupujący. Żeby żyć z cudzej pracy, o pardon, prowadzić biznes muszą być ci, którzy na dobrobyt biznesmena zaharowują się na śmierć. Miejsca w biznes klasie są już zajęte. Ryby skrupulatnie odłowiono, granatem. I żadne smętne moczenie kija w tym bajorze nic nie da. Pozostaje, co najwyżej runo leśne i sprzedaż na skraju szosy. A wtedy może jakiś pan Gadomski łaskawie zatrzyma swoje Volvo, kupi jagody i pochwali waszego jedenastoletniego syna za przedsiębiorczość.

Większość przeciw prywatyzacji
2011-06-27 11:34:56
Zbieramy podpisy pod wnioskiem o referendum w sprawie prywatyzacji Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej (SPEC). Przeciwstawiamy się prywatyzacji gdyż z doświadczenia wiemy, że powoduje ona:
1) likwidację zakładu,
2) obniżenie jakości usług
3) zmniejszenie zatrudnienia
4) obniżenie wynagrodzeń,
5) zastąpienie umów o pracę, umowami śmieciowymi,
6) podwyższenie ceny usług,
7) wstrzymanie prac remontowych i modernizacyjnych,
i wielu tym podobnymi „korzyściami”. Ten, kto kupuje firmę, której zadaniem jest zaspokajanie potrzeb bytowych ludności czyni to nie po to, by te potrzeby zaspokajać, lecz przede wszystkim po to by realizować zasadę maksymalizacji swojego całkiem prywatnego zysku. Prymat prywaty nad dobrem publicznym jest wpisany w tzw. gospodarkę wolnorynkową. Dlatego prywatyzacja wszelkiego rodzaju przedsiębiorstw świadczących usługi infrastrukturalne czy społeczne jest przedsięwzięciem budzącym coraz większy sprzeciw społeczny na całym świecie, a więc także w Warszawie. Badania opinii publicznej wykazują, że zdecydowana większość opinii publicznej w naszym kraju kierując się dotychczasowym złym doświadczeniem odrzuca proces dalszej prywatyzacji majątku narodowego. Nie przeszkadza to czterem najważniejszym partiom parlamentarnym wspierać kontynuację tego procesu (procederu), co stawia je po stronie potencjalnych beneficjentów prywatyzacji, a nie większości obywateli, którzy słusznie postrzegają prywatyzację jako zagrożenie dla ich interesów zarówno konsumenckich jak i pracowniczych.
Podczas zbierania podpisów przy warszawskiej stacji metra „Centrum” podeszło do nas trzech młodych ludzi, którzy powołując się na poglądy swoich rodziców, którzy „znają się na ekonomii”, poparli prywatyzację SPEC-u. Wywiązała się dyskusja w trakcie, której poprosiliśmy młodych ludzi o wyjaśnienie, jakie potencjalne korzyści widzą w prywatyzacji firmy miejskiej, która:
1) W zeszłym roku przyniosła zysk w wysokości 250 milionów zł., z których większość zainwestowała w rozbudowę sieci, modernizację i remonty i zdołała jeszcze przekazać do kasy miasta 70 milionów złotych
2) Jest naturalnym monopolem jako, że żadne ekonomiczne ani techniczne uzasadnienie dla budowy nowej, konkurencyjnej sieci cieplnej Warszawie nie istnieje.
Młodzi ludzie nie umieli znaleźć odpowiednich argumentów, jako że nie było tu mowy ani o potrzebie dekapitalizowania, ani uzdrowienia, gdyż zyski są i to znaczne, ani wreszcie jakiegoś znaczącego i niezbędnego transferu technologii. Jednak, co charakterystyczne dla neoliberalnego dogmatu, wbrew faktom, młodzi ludzie nie potrafili zmienić swego stanowiska i pozostali nie przekonani. Bycie za prywatyzacją wydawało im się tak ważne, że nawet wtedy, gdy nie znajdowali argumentów w dyskusji za prywatyzacją, pozostali niezłomni. Wydaje się, że bycie za prywatyzacją wbrew zdrowemu rozsądkowi ma charakter klasowy, sprawia, że głosiciele prywatyzacyjnego dogmatu pozostają po stronie zwycięskiej, słusznej w walce tak zideologizowanej, że oderwanej od elementarnych zasad logicznych, ekonomicznych, o interesie społecznym nie wspominając. W oczach tych młodzieńców zwolennicy prywatyzacji są „cool”, a przeciwnicy to nie wykształcony motłoch, który nie rozumie, że najważniejsze by jest to by jednostki mogły się bogacić. Nawet wtedy, gdy to bogacenie odbywa się kosztem interesów ogółu. Dla liberała polskiego kraj jest tym nowocześniejszy im więcej jest w nim milionerów. Moralne uzasadnienie tego poglądu jest kruche jak pierwszy lód na Wiśle i polega na twierdzeniu, że bogacące się jednostki podciągną w górę resztę społeczeństwa. To, że w praktyce dzieje się odwrotnie nie jest dla nich żadnym argumentem, bo ilekroć fakty przeczą teorii panowania klasowego lepszych gości, tylekroć znajduje zastosowanie reguła: „Tym gorzej dla faktów”. Zasadniczy spór toczy się między zasadą nieograniczonej wolności bogacenia się jednostek (skrajny liberalizm graniczący z libetarianizmem w stylu Janusza Korwina-Mikke) a zasadą dającą prymat interesowi większości, której kosztem owo bogacenie się zwykle odbywa. Nie ma w Polsce znaczącej partii, która by w tym sporze potrafiła w sposób jednoznaczny opowiedzieć się po stronie większości, przeciwko pasożytniczej elicie. Stąd nasz pomysł na budowanie Ruchu Sprawiedliwości Społecznej.
W Warszawie inicjatorem referendum w sprawie prywatyzacji SPEC jest lokalna organizacja SLD. Równolegle podobną akcję prowadzi PiS. Na szczeblu ogólnokrajowym, parlamentarnym, żadna z tych partii otwarcie nie przeciwstawia się dalszej prywatyzacji wspólnego majątku, ale te lokalne inicjatywy wskazują na coraz większą potrzebę liczenia się z opinią publiczną. Brak współpracy obniża szanse zablokowania prywatyzacji SPEC i wskazuje, że partyjne interesy przeważają na interesem ogółu. Jednak ta jaskółka, która wiosny nie czyni jest warta zauważenia.

Pieniądze są dla frajerów
2011-06-17 01:54:31


Większość swojego czasu spędzam na obcowaniu z innymi ludźmi. Na pracy społecznej. Z punktu widzenia kapitalizmu zachowuję się nieracjonalnie. Nie pożądam jednak dóbr materialnych. Wolę raczej przeżywać głęboko każdą minutę swojego życia. Chcę, żeby miało ono znaczenie. Życie samo w sobie wydaje mi się niesamowitym darem, szaleńczą, zawrotną przygodą. A przygody tylko wtedy mają sens i smak, gdy się je przeżywa z innymi. Bardzo nie lubię słowa pomaganie. I dlatego za każdym razem, kiedy próg Kancelarii Sprawiedliwości Społecznej przekracza kolejna osoba poszkodowana przez system, staram się zrobić wszystko, abyśmy wraz z tą osobą jak najszybciej mieli za sobą etap „pomagania” i żebyśmy przeszli do etapu współpracy. Bo współpraca, bezinteresowna, pozbawiona podtekstów materialnych wspólna działalność czyni ludzi wolnymi. Taka współpraca to cios wymierzony w system oparty na konkurencji, system wzajemnego wyniszczania się ludzi. Zamiast ponurego wyścigu, w którym ostatnich gryzą psy, bierzemy się pod ręce i ramię w ramię uderzamy w mur, którym ci na górze podzielili tych na dole.
Nas, którzy pragniemy spokojnego dostatku, więzi międzyludzkich, dyskusji przy trzepaku o sensie istnienia, udanego życia rodzinnego i mnóstwa czasu dla najbliższych i przyjaciół jest nieskończenie więcej niż tych, którzy zmuszają nas do walki o błyskotki, luksusowe auta, apartamenty, klucz do toalety dla personelu kierowniczego wyższego szczebla. Bo gdyby ktoś z nas się tam jednak po karkach innych, znajomych i kolegów z pracy wspiął, to i tak będzie wciąż nienasycony, albo rozczarowany i nieszczęśliwy. Bo to droga dla bezwzględnych egoistów, a ci zwykle są sami. I nawet, jeśli otacza ich wianuszek uśmiechniętych i dobrze ubranych kibiców, to przecież wiadomo, że każdy z nich czegoś chce, a żaden uśmiech czy uścisk dłoni nie może być szczery. Na tym szczeblu szczerość umiera z braku powietrza. Wolimy jednak, instynktownie, żeby nasz dotyk nie zamienił w złoto kanapki z kiełbasą i świeżym ogórkiem, którą trzymamy w ręku. Wolimy nasze proste, naturalne przyjemności od nienaturalnego blasku, który wprawdzie oświetla, ale nie daje ciepła.
Więc zasuwam całymi dniami w pocie czoła nie dla pieniędzy, tylko dla idei. Bo pieniądze są dla frajerów. Oczywiście coś tam zarabiam na opędzenie najpilniejszych potrzeb życiowych, ale robię to niejako na marginesie najważniejszej części mojego życia. W czasie wolnym od pracy społecznej. Tak jak teraz, kiedy nocą piszę ten felieton, za który redakcja zapłaci mi skromne honorarium. Oczywiście od czasu, kiedy zasiadałem w Sejmie mój standard znacznie się obniżył, ale życie jest o wiele ciekawsze. Wtedy nie wiedziałem bez ilu rzeczy człowiek może się spokojnie obejść. Bez rzeczy tak, bez ludzi, nie. I jestem szczęśliwy widząc, jak rozszerza się wokół nas krąg niepokornych, wyprostowanych ludzi, którzy podejmując walkę z systemem, przestają być niewolnikami.
Teraz spostrzegłem, że palnąłem gafę. Napisałem, że pieniądze są dla frajerów. Już słyszę to oburzenie, że jak śmiałem, skoro z braku owych pieniędzy, którymi w swoim „jaśniepaństwie” tak pogardzam cierpi tak wielu. A ja wam mówię, że ojciec rodziny zasuwający na budowie od świtu do nocy i jego niezmordowana żona sprzątająca po nocach hektary powierzchni biurowych, nie pracują dla pieniędzy. Oni walczą o przetrwanie, oni pracują dla swych dzieci. Nie z miłości czy szacunku dla cholernej mamony, która ich w tej nieludzkiej mordędze uwięziła, tylko z konieczności. Kiedy wiec piszę, że pieniądze są dla frajerów, mam na myśli tych idiotów, którzy zostają po godzinach lub biorą kolejną dodatkową robotę, choć wcale nie muszą. Nie muszą mieć najnowszej marki samochodu, pralki, telewizora. Ale ubóstwiają szmal, zakupy i niszczą siebie składając swe szanowne osoby na ołtarzu zysku, dochodu, kapitału. Ich dzieci mają wszystko, oprócz rodziców. I nie zauważane przez tych, którzy nie mieli szans zobaczyć jak dorastają, nie zauważą kiedy staruszkowie będą się starzeć. I też zapewnią im wszystko, luksusowe domy dla starców. Tak, trzeba to powtórzyć, żebyście zapamiętali, pieniądze są dla frajerów! Bo największe szczęście na tym świecie to miłość i przyjaźń, a tych nie dostaniecie za pieniądze, one wymagają naszego czasu i naszej uwagi.
W jakimś kraju afrykańskim tubylcy zatrudniani przez białego człowieka pracowali tylko tyle godzin ile potrzeba było na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych, a resztę czasu mieli dla siebie. Woleli być szybciej wolni po fajrancie. „Mądry” biały człowiek wziął się na sposób i aby zachęcić Murzynów do dłuższej pracy, podwoił stawką za godzinę pracy. Ale miejscowi zrobili coś, czego nie przewidział. Pracowali jeszcze o połowę krócej, bo już mieli na życie, a życie miało dla nich urok dopiero po pracy, kiedy robili, co chcieli, a nie to, czego chciał od nich biały człowiek. To dzikusy! zaklął biały pracodawca. Nie wiedział tego, co wiedzieli jego pracownicy. Że pieniądze są dla frajerów.

My jesteśmy biedni i to wasza wina!
2011-06-10 10:23:28
Bogactwo kłuje w oczy, a bieda chowa się gdzieś zawstydzona. Rewolucja zacznie się wtedy, gdy biedni wyjdą na główną ulicę z hasłem: „Jesteśmy biedni i to jest wasza, a nie nasza wina!” Jakież będzie wtedy zdumienie panów redaktorów i pań redaktorek z TVN i Gazety Wyborczej, kiedy pod tym hasłem stanie większość polskiego społeczeństwa. Żeby ten paradoks zrozumieć wystarczy wyjaśnić dwie kwestie: Jaki jest zakres ubóstwa w Polsce i jakie są jego przyczyny.

Bieda czyli kryzys społeczny

Według danych PIT za rok 2009 spośród 25 milionów podatników zaledwie 1 milion osiągał zarobki netto powyżej 3000 zł miesięcznie. A najczęściej osiągana płaca netto w 2010 r. wynosiła 1530 zł. Połowa rodzin w naszym kraju ma kłopoty z płaceniem czynszu. Dwie trzecie społeczeństwa nie może sobie pozwolić nawet na siedem dni urlopu poza miejscem zamieszkania. Co czwarty pracownik jest zatrudniony na tzw. umowy śmieciowe (o dzieło i zlecenia). Jest to więc praca dorywcza nie dająca możliwości korzystania z płatnych zwolnień chorobowych, urlopów czy perspektywy jakiegokolwiek świadczenia emerytalnego. Na siedem milionów polskich dzieci aż dwa miliony cierpią z powodu biedy i niedożywienia. Nie waloryzowane od 2006 roku progi dochodowe uprawniające do korzystania z pomocy społecznej sprawiły, że rośnie liczba osób potrzebujących takiej pomocy, choć drastycznie maleje liczba osób do niej uprawnionych. Po to, by związać koniec z końcem aż 7,3 proc. wszystkich zatrudnionych podejmuje dodatkowa pracę. Byłoby ich więcej gdyby nie fakt, że pracownicy zmuszani są do pracy dłuższej niż ustawowe 8 godzin dziennie. Wśród wszystkich krajów OECD Polska zajmuje 3. miejsce pod względem rocznego, przeciętnego czasu pracy w przeliczeniu na jednego pracownika. W 2009 roku statystyczny Polak przepracował 2 015 godzin rocznie, ustępując jedynie Koreańczykom (z Korei Płd) – 2074 godzin i nieznacznie Rosjanom -2016 . 31% badanych deklaruje pracę 7 dni w tygodniu, a w sumie 44% twierdzi, że pracuje sześć albo siedem dni w tygodniu. Według raportu "Ubóstwo i wykluczenie społeczne” przygotowanego przez sieć Anti-Poverty Network i Social Watch problem ubóstwa w różnym stopniu może dotyczyć ok. 13 mln osób. Blisko jedna trzecia osób, które otrzymują pomoc społeczną, pracuje. Co szósty zatrudniony w Polsce należy do "working poor" to jest pracujących biedaków, którym pensja nie wystarcza na życie. Z ubóstwem wiąże się problem wykluczenia społecznego. Szacuje się, że może dotyczyć nawet 42 proc. społeczeństwa, ale w zależności od grupy przybiera różne formy. Czasami to utrudniony dostęp do edukacji, opieki zdrowotnej, jak w wypadku osób ubogich. Czasami wykluczenie powoduje brak mieszkania albo złe warunki mieszkaniowe. Co piąta polska rodzina mieszka w zagrzybionych mieszkaniach wybudowanych przed II wojną światową. Co piąte mieszkanie nie jest wyposażone w wannę lub prysznic czy toaletę.
Prawie połowa Polaków (49 proc.) mieszka w przeludnionych mieszkaniach - wynika z danych unijnego urzędu statystycznego Eurostat. 17% osób zadłużonych w bankach pożycza na zaspokojenie bieżących potrzeb życiowych. To są bankrutujące gospodarstwa domowe. Do tego dochodzi trudna do oszacowania, ale pokaźna liczba rodzin zadłużających się, z powody braku bankowej zdolności kredytowej u lichwiarzy typu Provident. Problem zadłużenia staje się w coraz większym stopniu wynikiem biedy, narastającego kryzysu społecznego, a coraz mniej chęci życia ponad stan. Zadłużając się ludzie odsuwają tylko w czasie moment katastrofy, egzekucji komorniczej z dochodów, czy eksmisji.

Dlaczego ludzie w Polsce stają się biedakami?

Zasadniczy powód to słabość demokracji. W większości ważnych spraw dla kształtu państwa i gospodarki elity działają wbrew poglądom większości opinii publicznej. Bardzo charakterystyczny jest tu przykład prywatyzacji. Mimo zmasowanej pro-prywatyzacyjnej akcji propagandowej wszystkich właściwie poza Radiem Maryja i Telewizją Trwam, mediów, zdecydowana większość Polaków i Polek odrzuca dalszą prywatyzację majątku narodowego, jako szkodliwą dla społeczeństwa. Jednak zdania tego nie podziela żadna z partii mających szanse na udział w sprawowaniu władzy. A to w dużej mierze właśnie proces prywatyzacji zadecydował o powstaniu trwałego i masowego bezrobocia. W procesie prywatyzacji zlikwidowano według prof. Mieczysława Kabaja: ” w latach 1997-2001, 1,2 mln. miejsc pracy”. Ogromna część prywatyzacji, ponad 80%, to była prosta sprzedaż przedsiębiorstw, a tylko 20% polegało na budowaniu nowych. Inwestorzy kupując gotowy zakład, najczęściej drastycznie zmniejszali zatrudnienie. Jednocześnie proces ten polegał na rozdawnictwie wypracowanego przez całe społeczeństwo majątku pomiędzy ludzi należących do wąskiej elity wybranych, politycznie umocowanych osób, które w ten sposób niejako mianowano kapitalistami. W okresie transformacji nikt bowiem nie posiadał majątku pozwalającego na kupowanie fabryk, jednak w krótkim czasie powstała klasa przedsiębiorców dysponujących olbrzymim majątkiem. Najbardziej drastycznie o niesprawiedliwości tego zjawiska świadczy los lokatorów mieszkań zakładowych. Mieszkania te w wyniku prywatyzacji zostały nabyte za darmo lub za tzw. symboliczną złotówkę, przez osoby prywatne, które stały się nagle kamienicznikami. Samym lokatorom, których staraniem i wkładem finansowym te domu postawiono proponowano wykup mieszkań w krótkim okresie czasu za ceny wiele tysięcy razy wyższe niż te, za które je w końcu nabyli ich obecni właściciele. Ludzie ci więc, najpierw w wyniku prywatyzacji stracili pracę, potem szanse na wykupienie swych mieszkań, bo wraz z pracą stracili zarobki. A teraz stoją przed widmem eksmisji, gdyż zmuszeni są płacić tym, którzy zagarnęli ich wspólny majątek bajońsko wysokie czynsze, na które ich nie stać. Szacuje się, że taki los spotkał około 1.200 000 rodzin pracowniczych.
Bardzo ważne jest uświadomienie, ze prywatyzacja i reprywatyzacja, to proces dwukierunkowy. W jego ramach w sposób gwałtowny i nieusprawiedliwiony, jakaś mniejszość staje się bardzo bogata, a większość obywateli zostaje trwale zepchnięta w sferę ubóstwa. Nowi właściciele dysponują teraz nie tylko majątkiem, ale tanią siłą robocza, gdyż ubocznym produktem tego procesu jest nagłe powstanie rezerwowej armii pracy. Proces bogacenia się jednych i ubożenia drugich jest więc nie tylko jednoczesny, ale współzależny. Dla karności i uległości tej nowej spauperyzowanej siły roboczej bardzo ważnym elementem jest likwidacja związków zawodowych w prywatnym sektorze, który zaczyna w gospodarce dominować.
Konsekwencją tego procesu jest olbrzymia skala wyzysku ludzi pracy, głodowe zarobki, pętla zadłużenia gospodarstw domowych, która czyni pracowników jeszcze bardziej uległymi wobec władzy nowobogackich pracodawców. Młodzi, odważni, wykwalifikowani, jednym słowem ci, którzy normalnie inicjują strajki i zmiany społeczne migrują do krajów, gdzie płaca minimalna pozwala na godziwe życie, a związki zawodowe wymuszają wzrost zarobków nadążający za wzrostem kosztów utrzymania.
Coraz mniejsza redystrybucja budżetowa ilustrowana malejącym udziałem budżetu w rosnącym dochodzie narodowym sprawia, że narasta rozwarstwienie, nie kompensowane transferami socjalnymi, gdyż polityka społeczna w kraju zastępowana jest coraz częściej upokarzającą i nieskuteczną charytatywą.

Przełom

Mimo amortyzacji konfliktu społecznego, jaką daje możliwość emigracji zarobkowej młodego pokolenia, któremu nie stworzono w kraju żadnych perspektyw życiowych, ani godziwej pracy, ani możliwości zdobycia mieszkania i założenia normalnej rodziny, napięcie społeczne wciąż rośnie. Ludzie przestają mieć jakiekolwiek rezerwy, czy możliwości manewru. Trudno więcej i dłużej pracować. Kiedy pensja nie wystarcza na podstawowe opłaty, czynsz, prąd, gaz, wodę, wyżywienie, ubranie i leczenie, ludzie zaczynają sobie uświadamiać, że wyjście z tej sytuacji nie jest już tylko sprawą ich indywidualnych starań i zabiegów. To rodzi potrzebę i konieczność zrzeszania się. Ludzie rozmawiają ze sobą i dochodzą do wniosku porównując indywidualne losy i doświadczenia, że ich trudna sytuacja wynika z polityki rządu, panującego systemu. Zaczynają kwestionować system, który nie daje im szans na normalna egzystencję. Zawstydzenie własną nieporadnością zastępuje oburzenie na nadmierną „zaradność” tych na górze. Powraca psychologiczny podział na „my” społeczeństwo i „oni” władza. I taki właśnie podział doprowadził już do upadku niejednego systemu.

Uwaga Polska ! Nie wchodzić – teren prywatny!
2011-05-27 17:29:46


Zostaniecie niewolnikami, ale w zamian pozwolimy wam zbudować piramidy. Taka jest oferta rządzących dla rządzonych. Nie waloryzowane od 2004 roku progi dochodowe uprawniające do pobierania zasiłków rodzinnych oraz nie waloryzowane od 2006 r. progi dochodowe uprawniające do korzystania z zasiłków socjalnych, sprawiły, że pomoc społeczna zanika. Pani prezydent miasta stołecznego Warszawa zapowiedziała drakońskie podwyżki cen biletów komunikacji miejskiej, prywatyzację Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej, które przynosząc duże zyski (250 milionów złotych za zeszły rok) dostarcza Warszawiakom najtańsze ciepło w kraju. Masowo likwiduje się w Warszawie stołówki szkolne. Podatki za wieczyste użytkowanie gruntu podskoczyły pod niebo, czynsze stale rosną. Wynajęcie skromnej kawalerki w Warszawie na wolnym rynku kosztuje około 1500 zł, tj. tyle ile wynosi najczęściej osiągany w Polsce dochód netto. 26% zatrudnionych pracuje na umowy śmieciowe nie dające ani gwarancji osiągania choćby płacy minimalnej, ani prawa do zwolnień chorobowych, czy urlopów wypoczynkowych, nie mówiąc już o perspektywach na jakąkolwiek emeryturę.
Połowa rodzin w Polsce ma kłopoty z płaceniem czynszu. A rząd planuje zmianę w ustawie o ochronie praw lokatorów, która odbiera ustawową ochronę przed eksmisją na bruk małoletnim, niepełnosprawnym, ciężarnym kobietom, ubogim emerytom czy bezrobotnym. W krajach Trzeciego Świata slumsy powstają ze starych puszek, kartonu i innych śmieci. W Polsce władze same budują slumsy, osadzając eksmitowanych w kontenerach. To symboliczne wyrzucanie na śmietnik ludzi uznanych za zbędnych prowadzi do powstania skupisk ludzi społecznie wykluczonych, którzy już w momencie wyrzucenia zaczynają budzić strach w pozostałych, na których jeszcze nie przyszła kolej. Spowoduje to jednak nie nakłady na przyzwoite budownictwo komunalne, oświatę, szkolnictwo, pomoc społeczną, tylko na policję i straż miejską, która ma trzymać nędzarzy z dala od tych, których portfele nie są jeszcze puste.

Liberałowie, którzy świadomie doprowadzili do upadku domów kultury, bibliotek publicznych i coraz powszechniejszej nędzy i społecznej frustracji budują stadiony, ale muszą je zamykać, bo młodzież jest niekulturalna. I nikomu nie przyjdzie do głowy, że to ma jakiś związek z faktem, że na obozy harcerskie wyjeżdża dziś zaledwie kilkanaście tysięcy dzieci i młodzieży, a w czasach „zbrodniczego PRL-u” wyjeżdżało ich prawie milion. W najbardziej zapyziałych dziurach miejscowy burmistrz wydaje garściami pieniądze publiczne na kostkę bauma, iluminację kościoła, aquaparki i biblioteki swojego imienia, w których jednak nie ma prawie książek, ale nie na żłobki, przedszkola czy bary mleczne. I już na pewno nie na domy komunalne, bo wolą grunty oddać deweloperom, którzy tak windują ceny, że nie ma komu w nich zamieszkać. Warszawa ma dwa stadiony europejskiej klasy i ani jednego porządnego futbolisty, bo sport masowy, lekcje wychowania fizycznego zastąpiono katechezą.

Radzę więc nowym faraonom, żeby już dzisiaj zaczęli leżeć krzyżem w Świątyni Opatrzności Bożej, żeby dało się znowu otworzyć stadiony bez groźby ich demontażu i rozegrać w normalnych warunkach jakieś mecze międzypaństwowe. I żeby podczas EURO 2012 polska reprezentacja strzeliła jakąś bramkę choćby i reprezentacji Nepalu.

Uprawianie sportu, podobnie jak chodzenie do kina, teatru, opery stało się przywilejem wąskiej elity, którą wprawdzie stać na bilety, ale rzadko dojrzała już do odbioru wielkiej sztuki. Dlatego teatry dla nowobogackich chamów, żeby jakoś się utrzymać grają głównie szmiry, musicale i wodewile. A my, ludzie kulturalni bez grosza przy duszy, cóż tęsknimy za Kabaretem Starszych Panów, Kabarecikiem Olgi Lipieńskiej i Teatrem Telewizji, który rozkwitał w czasach szalejącej cenzury.

Dźwigając na swych barkach cały ten rozwój i wzrost gospodarczy lud roboczy przemyka się po stolicy pomiędzy wyrastającymi jak grzyby po deszczu lśniącymi wieżowcami banków, firm ubezpieczeniowych i eleganckich hoteli i ani nam w głowie tam w ogóle wchodzić. To miasto jest dla nas za drogie. A my jesteśmy jak na nie za biedni, więc czujemy się tu coraz bardziej jak nielegalni imigranci, których się czasem pańskim gestem wzywa do sprzątania czy też usłużenia w inny sposób nowej elicie. Bo ta Warszawa, o którą się dzielnie kiedyś bili Warszawiacy nie jest już nasza. Jest prywatna, jak cały kraj. A my, kim jesteśmy? Personelem. Z napiwkiem zamiast wypłaty.

Piotr Ikonowicz