Michał Kozłowski: Czym jest Viktor Orbán?

[2012-10-18 11:58:56]

Polska recepcja aktualnej sytuacji na Węgrzech jest dwojaka. Z jednej strony mamy opinię liberalną, której nie cechuje wysoki stopnień oryginalności – pozostaje ona echem liberalnego stanowiska wypracowanego na Zachodzie. Z drugiej strony mamy opinię, która sama siebie lubi przedstawiać jako „niezależną”. Faktycznie jest ona w dużej mierze niezależna od reguł zdrowego rozsądku oraz niemal całkowicie niezależna od opisywanej rzeczywistości.

Opinia liberalna dostrzega w Viktorze Orbánie skrajnie prawicowego populistę, który kwestionuje uświęcone reguły liberalnej demokracji. Podobnie jak było w przypadku Jörga Heidera w Austrii, opinia ta jest w zasadzie całkowicie bezsilna, a jej wpływ na wydarzenia na Węgrzech praktycznie żaden. Z jednym istotnym wyjątkiem. Otóż okazuje się, że interwencja Komisji Europejskiej w obronie demokratyczności instytucji jest możliwa, ale tylko w jednym przypadku: naruszenia niezależności Banku Centralnego. O tyle to kuriozalne, że w żadnych klasycznych kanonach checks and balances, podziału i wzajemnej kontroli władz czy wreszcie wśród wyznaczników kultury liberalnej, nie znajdziemy czegoś takiego jak „niezależność banku centralnego”. Jest to wynalazek względnie nowy, związany z neoliberalizmem i monetaryzmem, a jego celem jest owszem uniezależnienie, tyle że porządku ekonomicznego od sfery demokratycznie podejmowanych decyzji.

Z drugiej strony Viktor Orbán stał się prawdziwym idolem polskiej prawicy spod znaku Rzeczpospolitej i jej cotygodniowego klonu, którego nazwy z powodu szacunku do Polskiej ortografii nie przytoczymy. Nie chodzi nawet o charakterystyczną na prawicy moralność Kalego – gdyby Tusk (jak się zresztą
niedawno okazało, cichy poplecznik Orbána) wprowadził w Polsce ustawę medialną identyczną z węgierską, mielibyśmy do czynienia z „najczystszej
postaci totalitaryzmem”, kiedy jednak czyni to Victor Orbán, jest to „realizacja suwerennego i demokratycznego prawa narodu węgierskiego do wyboru własnej drogi”. Do tego rodzaju figur myślowych zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Podobnie jak do tego, że nasza prawica cierpi na syndrom Wielkiego Innego europejskiej prawicy.

By stać się mesjaszem prawicy trzeba spełnić dwa warunki: po pierwsze być w konflikcie z europejskim mainstreamem medialnym, po drugie gardłować przeciw komunistom. Dlatego idolem polskiej prawicy był kiedyś Silvio Berlusconi, prześladowany przez lewacki "The Economist". Gdyby posłuchać wypowiedzi il cavalierie, to staje się jasne, że przez całą karierę polityczną walczył on z komunizmem reprezentowanym przez włoską centrolewicę. W tej walce, nawet jeśli toczonej w rytmie bunga bunga na salonach sardyńskiej rezydencji, polscy niepokorni nie mogli go opuścić. Nie zauważali więc, że głównym zajęciem premiera Włoch było zabezpieczenie swoich własnych ciemnych interesów, najlepiej za pomocą uchwalanych ad hoc amnestii, dotyczących tych kategorii przestępstw, za które Berlusconi właśnie był ścigany.

Z Viktorem Orbánem jest nieco inaczej. To wszakże przykładny ojciec piątki dzieci bez poważniejszego korupcyjnego dossier na karku. A jednak wiara, że Orbán istotnie jest wodzem skrajnej prawicy, wynika z analogicznej fantazji na temat Wielkiego Innego. Podobnie jak w przypadku cavaliere, oś dyskursu Orbána stanowią chrześcijańskie wartości i nieprzejednany antykomunizm. Pamiętać jednak trzeba, że te pierwsze skrojone są na miarę bardzo zsekularyzowanego społeczeństwa węgierskiego, a komunizm reprezentuje tu względnie skorumpowana, za to bezwzględnie prorynkowa i na wskroś europejska partia socjalistyczna.

Mimo to Fidesz Viktora Orbána trudno interpretować w kategoriach skrajnej prawicy. Owszem, Orbán flirtuje z koncepcjami tego politycznego obozu. Czyni to jednak nie bardziej niż Nicolas Sarkozy z jego akcją deportacji Romów lub projektem nowej polityki historycznej, która miałaby rehabilitować francuski kolonializm. Orbán stosuje taktykę, którą można by określić mianem „krok w przód, krok w tył”. Nie jest to globalna strategia faszyzacji, ograniczana warunkami zewnętrznymi, lecz seria praktyk, która elementy skrajnie prawicowego dyskursu wykorzystuje do podtrzymania sytuacji politycznej optymalnej dla rozszerzenia władzy Orbána.

Kilka przykładów. To prawda, że Fidesz usunął termin „republika” z nazwy państwa. Stanowi to dość oczywiste nawiązanie do skrajnie prawicowej i względnie faszystowskiej krytyki republikanizmu – nie z pozycji monarchistycznych jednak, lecz właśnie nowoczesnych. Ale Orbán staje wpół drogi. Tak naprawdę nie zlikwidowano Republiki, lecz jedynie nazwę „republika”. Konstytucja określa bowiem ustrój Węgier jako… republikański. Polska prawica fantazjuje o Orbánie jako o obrońcy życia. To prawda, że premier Węgier czasem wypowiadał się w tej sprawie i że do konstytucji wpisał ochronę życia, co stanowi przedmiot marzeń polskich ekstremistów. Jednak ludzie Orbána uważają, że dla obowiązującego na Węgrzech liberalnego prawa aborcyjnego z tego zapisu nic nie wynika. Ustawa nie została zmieniona, a rządząca większość nie ma takich planów. Orbán nie zmienił nawet prawa o jednopłciowych związkach partnerskich i najwyraźniej nie ma takiego zamiaru. Niezależnie od fantazji polskiej prawicy na temat węgierskiego premiera w sprawach, które prawica ta, nie wiedzieć czemu, nazywa kwestiami „wartości”, Orbán nie jest bardziej wierny wartościom niż Donald Tusk (skądinąd inkarnacja ponowoczesnego nihilizmu).

Mocno krytykowana w kraju i zagranicą węgierska ustawa medialna istotnie daje obozowi rządzącemu pewne narzędzia kontroli mediów. Wcale nie jest jednak pewne, czy Orbán będzie zainteresowany w wykorzystywaniu tych możliwości. Być może będzie dążył do uzyskiwania wpływów w mediach metodą bardziej konsensualną. Podobnie, gdy idzie o dyskurs krzywdy trianońskiej (rozbioru korony św. Stefana po I wojnie światowej) i politykę skierowaną na węgierską diasporę skupioną blisko węgierskich granic. Przyznanie prawa wyborczego Węgrom z sąsiednich państw to niewątpliwie akt wrogi i nieodpowiedzialny, jednak praktyczne konsekwencje tego gestu będą z pewnością niewielkie. Jako że sąsiedzi Węgier także nie mają czystych rąk, jeśli idzie o granie kartą narodową, najprawdopodobniej sytuację da się rozwiązać polubownie.

W polityce społecznej i ekonomicznej na poziomie fiskalnym i redystrybucyjnym polityka Fideszu nie odstaje od polityki węgierskich socjalistów. Ustanowienie podatku liniowego i praw ułatwiających spłatę kredytu hipotecznego wpisują się w politykę budowania i faworyzowania klasy średniej kosztem niższych grup społecznych. Istotna różnica między Fideszem i socjalistami polega na tym, że Orbán ma ambicje budowania węgierskiego kapitału i węgierskiej burżuazji z prawdziwego zdarzenia. Rzecz jasna tę nową burżuazję stanowić mają ludzie kulturowo i politycznie bliscy Fideszowi. Orbán pozwolił tu sobie na kilka ekstrawagancji: renacjonalizację Mola (lider rynku paliw), opodatkowanie firm zagranicznych, ustawy bankowe, konflikt (o ograniczonym zasięgu) z MFW. Ten „narodowo-kapitalistyczny” element polityki Orbána jest istotnie najbardziej problematyczny z powodów praktycznych. W ramach wolnorynkowych i konkurencyjnych regulacji UE budowanie węgierskiego kapitału może okazać się niemożliwe. Osobną kwestią jest, czy potencjał i pozycja Węgier wystarczyłyby do realizacji projektu narodowego kapitału.

Wszystko to nie czyni Orbána postacią sympatyczną. Chociaż on sam nie używa retoryki antyromskiej – ani w ogóle rasistowskiej – to cechą polityk welfare jest, że uderzają one w Romów najsilniej. Jednak uzasadnienia są w tym wypadku klasycznie neoliberalne, a nie rasowo-etniczne. I zapewne są one szczere, a w dodatku dla Węgier nieszczególnie charakterystyczne.

Żeby postawić sprawę jasno: fakt, że Orbán nie jest politykiem skrajnej prawicy, w żadnym razie go nie rozgrzesza. To polityk prawicowy, konserwatywny i na wskroś racjonalny. Jego i współczesnych Węgier nie należy tłumaczyć ani poprzez odwoływanie do krzywdy Trianon, ani szczególnej podatności Madziarów na prawicowy populizm.

W ogóle w Orbánie mało jest węgierskiej specyficzności. Orbán wybrał Węgry, a Węgry Orbána niejako przez przypadek. Żeby zrozumieć jego fenomen, trzeba by raczej zrozumieć specyfikę neoliberalnej transformacji w Europie Środkowej oraz jej skutki ekonomiczne, społeczne i symboliczne, a nie zagłębiać się w węgierską specyfikę. W szerszym kontekście Orbán to przede wszystkim polityk miękkiego autorytaryzmu lub też – innymi słowy – skrajnego centrum. Dyskurs antykomunistyczny i narodowy świetnie uzasadnia różne niespójne polityki, a jednocześnie stanowi legitymację programu wymiany elit.

Orbán ma całkiem realistyczny program budowy „demokracji suwerennej” lub po prostu demokracji autorytarnej – z zachowaniem opozycji i pewnej dozy wolności prasy, lecz przy całkowitej kontroli wszystkich kluczowych sektorów, zarówno w administracji, mediach i, jeśli się uda, gospodarce. Chodzi o ustrój, który ma legalną opozycję, ale niezdolną dojść do władzy inaczej niż przez kooptację. Taki, w którym istnieje wolna prasa, ale już nie telewizja. Taki, w którym nie ma więźniów politycznych, ale okazjonalnie stosuje się pozaprawną presję na dysydentów. Orbán jest tu podobny do prezydenta Cháveza, choć w przeciwieństwie do niego nie troszczy się o niższe warstwy społeczne. A jeszcze bardziej do Władimira Putina, o którym można powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest on politykiem skrajnym lub ideologicznym.

Przyjęta w zeszłym roku konstytucja Węgier zakłada, że cała grupa praw – w tym ustawy podatkowe – przyjmowana będzie nie zwykłą większością, a większością kwalifikowaną 2/3 głosów. Ponieważ w kapitalistycznych demokracjach liberalnych taka większość to absolutny wyjątek, pozostają dwa scenariusze. Albo Fidesz zapewni sobie na trwale i wszelkimi środkami taką właśnie większość, albo zapewni przynajmniej, że krajem nie da się rządzić bez jego udziału. Jedna i druga opcja oznacza systemową tendencję autorytarną. Orbán nie jest demonem przeszłości. Może być zwiastunem ładu politycznego, który nadchodzi. Jeśli nie dla wszystkich, to dla wielu.

Michał Kozłowski



Artykuł pochodzi z kwartalnika "Bez Dogmatu".

Fot. Wikimedia Commons

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



1 Maja - demonstracja z okazji Święta Ludzi Pracy!
Warszawa, rondo de Gaulle'a
1 maja (środa), godz. 11.00
Przyjdź na Weekend Antykapitalizmu 2024 – 24-26 maja w Warszawie
Warszawa, ul. Długa 29, I piętro, sala 116 (blisko stacji metra Ratusz)
24-26 maja
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca
Podpisz apel przeciwko wprowadzeniu klauzuli sumienia w aptekach
https://naszademokracja.pl/petitions/stop-bezprawnemu-ograniczaniu-dostepu-do-antykoncepcji-1

Więcej ogłoszeń...


3 maja:

1849 - W Dreźnie wybuchło powstanie pod wodzą Michaiła Bakunina.

1891 - W Krakowie urodził się związany z lewicą awangardowy poeta Tadeusz Peiper.

1921 - Urodził się Vasco dos Santos Gonçalves, premier Portugalii w latach 1974-1975 (po rewolucji goździków); przeprowadził upaństwowienie banków i towarzystw ubezpieczeniowych.

1936 - Front Ludowy wygrał wybory parlamentarne we Francji.

1969 - USA: Policja zatrzymała 12 tys. uczestników demonstracji przeciwko wojnie w Wietnamie.

1974 - Powstała centrolewicowa Portugalska Demokratyczna Partia Pracy (PTDP); pierwsza partią polityczną ustworzoną po Rewolucji Goździków.

2002 - Zmarła Barbara Castle, brytyjska polityczka Partii Pracy.


?
Lewica.pl na Facebooku